Dyscyplina w szkole od lat 80. do dzisiaj
Większość osób piszących po amatorsku o edukacji łatwo poddaje się pewnym schematom, do których postaram się odnieść, aby samemu uniknąć uproszczeń w swojej analizie. Jednym z takich schematycznych poglądów jest założenie, że w latach 80. i wcześniejszych w szkole dominowała przemoc nauczycieli w stosunku do uczniów, a mniej więcej od przełomu lat 80. i 90. nastąpiła zmiana, w wyniku której szkole do dziś dominuje przemoc uczniów pomiędzy sobą oraz uczniów w stosunku do nauczycieli. Dodatkowo w potocznym myśleniu kojarzy się dawną dyscyplinę z komunistycznym reżimem, totalitaryzmem itd., a dzisiejszy permisywizm z wolnością i demokracją. Przyjęcie takich założeń powoduje, że próby wprowadzenia jakiś elementów dyscypliny w szkołach etykietowane są jako naruszanie praw obywatelskich, a nawet – choć to czysta demagogia – jako ograniczanie wolności w stylu totalitarnym, czy chęć powrotu do skompromitowanej ideologii komunistycznej. Z drugiej strony zaczerpnięta z Zachodu moda na tzw. bezstresowe wychowanie zdaniem wielu zaprowadziła edukację w ślepą uliczkę, zresztą, zarówno w Polsce jak i na Zachodzie. Pewien człowiek pracujący na saksach w Anglii jeszcze w latach 80. ujął swoje spostrzeżenia tak: „Czy wiesz czym się różni szkoła prywatna od państwowej? W szkole państwowej uczą bezstresowo. W prywatnej rodzice dopłacają ciężki szmal, aby dzieci były uczone «stresowo».” Aby jakoś się w tym odnaleźć spróbuję zacząć od przypomnienia rzeczywistych stosunków w polskiej szkole lat 80.
Trudno mi przypomnieć sobie jakieś epizody fizycznego karcenia uczniów przez nauczycieli w klasach początkowych (I-III). Karą za rozrabianie na lekcji mogło być postawienie do kąta, a prawdziwie odstraszającymi karami była ustna nagana czy wezwanie rodziców. Nie przypominam sobie natomiast klęczenia a tym bardziej klęczenia na grochu jako kary, co spotykam w niektórych wspomnieniach. Takie kary musiały być zapewne popularne we wcześniejszych latach. Większość zajęć prowadziła zresztą „nasza pani”, czyli kochana przez dzieci wychowawczyni. Od IV klasy dzieci stawały się coraz trudniejsze do opanowania, a przewijający się w moim życiu nauczyciele coraz ostrzejsi. Niektórzy nauczyciele stosowali umiarkowane kary fizyczne, choć już w latach 80. nie było to zjawisko powszechne a raczej zanikające. Chcę też podkreślić, że – w przeciwieństwie do zwolenników liberalnych metod wychowawczych – nie nazwałbym tych kar przemocą. Słowo przemoc kojarzy mi się z robieniem komuś krzywdy, znęcaniem się, katowaniem. A typowe kary fizyczne to było – zależnie od temperamentu nauczyciela – wyładowanie złości na ucznia przez pociągnięcie go za ucho (częściej panie nauczycielki), chłodne i wykalkulowane bicie drewnianą linijką po wystawionej dłoni (częściej panowie nauczyciele), częścią szkolnego życia były karcące i przywołujące do porządku pacnięcia czy szarpnięcia, gdy ktoś zbytnio rozszalał się na przerwie i jeszcze wpadł w oko nauczycielowi. Z lekcji przypomina mi się jeszcze rzucanie z zaskoczenia pękiem kluczy w upartego gadułę, przy czym klucze trzeba było potem nauczycielce odnieść (jak o tym teraz myślę, to zadziwia mnie celność tej nauczycielki, nigdy też nikomu nie zrobiła krzywdy, może to kwestia praktyki). Tylko jeden taki czerstwy komuch był naprawdę groźny (zawsze bardzo wychwalał ZSRS, w którym spędził studia, jako wzorcowy kraj komunistyczny). Baliśmy się go (mówię o chłopcach), bo wiedzieliśmy, że jak się go mocno wkurzy, to nie zawaha się nawet zbić po twarzy, co wiązałoby się nawet nie tyle z bólem, co z upokorzeniem. Dla uczciwości muszę przyznać, że takie incydenty zdarzały się może raz na rok i były długo wspominane i komentowane, a przewinienie musiało być naprawdę duże. Raz na przykład podobno dostał od niego porządne lanie za coś uczeń trochę już zdegenerowany, po 2 lata w każdej klasie, złodziej, którego inni nauczyciele chyba się bali. Nie jest łatwo jednoznacznie ocenić takie postępowanie jak tego ostatniego nauczyciela. Trzeba pamiętać, że w tamtym czasie w szkołach nie było ochroniarzy a milicji w szkołach raczej nie widywało się, zresztą instytucja milicji sama bardziej kojarzyła się z zastraszaniem społeczeństwa i przemocą niż z pomaganiem i rozwiązywaniem problemów. Tak więc w większości nawet granicznie trudnych problemów z dziećmi i młodzieżą nauczyciele starali się jakoś radzić sobie sami.
Warto chwilę uwagi poświęcić metodom stosowanym przez drugą stronę odwiecznej wojny między uczniami i nauczycielami. Poważniejszymi przypadkami agresji uczniów zajmę się w dalszej części, jednak w nostalgicznym eseju nie powinno zabraknąć wspomnienia o sztubackich wybrykach lżejszego kalibru. Do klasyki gatunku należy podłożenie pinezki na siedzeniu nauczyciela czy dosypanie mu środka przeczyszczającego do kawy. Zdarzały się też takie numery jak włożenie przed klasówką zapałki w zamek typu patent, aby uniemożliwić otwarcie sali i tym samym przeprowadzenie klasówki. Słyszałem też starą historię o zamknięciu nauczyciela w szafie przez starszych uczniów. Piszę tu o znanych mi latach 80., ale myślę, że takie i podobne wygłupy nie były naszym wynalazkiem, lecz należą do stałego szkolnego folkloru. Osobiście nie byłem zbyt aktywny w tego typu walce z nauczycielami. Jedna z niewielu rzeczy z mojej strony, która mogła złościć nauczycieli, to wytykanie im błędów, co nie było znowu takie częste, szczególnie że ja nie byłem znowu takim orłem, a większość moich nauczycieli była całkiem kompetentna, ale zdarzało się. W szczególności zdarzało mi się podważać najbardziej głupie lub nachalne przekłamania wynikające z komunistycznej indoktrynacji, co w tamtych czasach nie było zbyt roztropne, wszak nie wiedzieliśmy, że komunizm tak szybko przejdzie do historii. Inna sprawa, że gdybyśmy jakimś cudem to przewiedzieli, to do głowy by nam wtedy nie przyszło, że ktoś będzie ten syf wspominał z nostalgią ;) Wracając do tematu, najbardziej uprzykrzaliśmy życie nauczycielom gadaniem na lekcjach (oczywiście nie na wszystkich), nie było w tym jednak złośliwości, to samo wychodziło. Natomiast problem telefonów komórkowych po prostu nie istniał. Dziś doskonale rozumiem, jak nasze gadanie przeszkadzało w prowadzeniu lekcji, ale przede wszystkim rozumiem, że najbardziej szkodziliśmy sobie, tracąc przegadane lekcje. Na studiach czy kursach, w których miałem okazję później uczestniczyć, starałem się już nie tracić ani jednego fragmentu zajęć.
Niezależnie od istnienia pewnych stałych elementów szkolnego folkloru, sytuacja w szkole od lat 80. bardzo się zmieniła. Dziś kładzie się ogromny nacisk na prawa ucznia i podkreśla się nietykalność ucznia, przy czym brak skutecznych środków dyscyplinujących w rękach nauczycieli powoduje u części uczniów poczucie bezkarności. Powstrzymanie ucznia od aktów wandalizmu czy agresji w stosunku do innych uczniów wymaga interwencji ochroniarza a najlepiej policji, aby wszystko odbyło się zgodnie z prawem, a uczniowie sprytnie wykorzystują dynamikę tego typu sytuacji oraz wszelkie sztuczki czy bezczelne kłamstwa, aby uniknąć kary czy wręcz zrobić z siebie ofiarę nauczyciela. Zwykle mogą przy tym liczyć na wsparcie rodziców, którzy za punkt honoru poczytują sobie wzięcie w obronę swojego dziecka przed „złą szkołą”, nawet gdy nie ma ono racji lub sytuacja jest co najmniej dyskusyjna. Nierzadko tacy rodzice-pieniacze starają się doprowadzić do ukarania dyscyplinarnego nauczyciela, z którym są skonfliktowani a zamożniejsi procesują się z pomocą wynajętych adwokatów. Można powiedzieć wiele słusznie krytycznych słów o negatywnych skutkach wychowawczych takiej liberalnej pedagogiki. Warto jednak przy tym zauważyć, że zmiany te wynikają tylko po części z ekspansji liberalnej ideologii, a po części z naturalnego kierunku rozwoju społeczeństwa. We wspomnianych przeze mnie latach 80. stosowania kar fizycznych też nie uczono na studiach nauczycielskich. Sformalizowane kary cielesne zostały zakazane w polskich szkołach już w XVIII w. W bliższych czasach taką rytualną karę można było zobaczyć w tradycyjnej elitarnej angielskiej szkole przedstawionej przez Lindsaya Andersona w filmie Jeżeli... (lata 60.) Dziś, gdy tak wiele aspektów życia społecznego obejmuje się w sztywne procedury (np. czas i ilość ruchów przy myciu rąk przez pracownika przemysłu spożywczego), musiałby powstać również katalog kar fizycznych z procedurami ich wymierzania, a przecież sam pomysł opisywania kar fizycznych jest śmieszny i niemądry. Toteż z jednej strony nie jest właściwe pogardzanie dawniejszą szkołą, w której uczeń mógł dostać linijką „po łapach”, gdyż żadna krzywda nikomu się nie działa, a twierdzenie, że taka kara mogła negatywnie odbić się na czyjeś psychice jest niepoważne. Z drugiej strony nie ma sensu nadmiernie załamywać rąk nad dzisiejszą szkołą. Myślę, że okres pewnego chaosu niedługo się skończy, a szkolna kadra wypracuje sztywne procedury dyscyplinujące ucznia bez naruszania jego nietykalności przez nauczyciela. Myślę wręcz, że z punktu widzenia uczniów, którzy dziś cieszą się ze swojej wolności, stosowanie sztywnych „bezdusznych” procedur i skutków prawnych niedługo okaże się bardziej dotkliwe od „staroświeckich” metod dyscyplinujących. Do tego dochodzą lub wkrótce dojdą środki techniczne, które raczej nie są kojarzone z wolnością, ale są akceptowane w dzisiejszych realiach, takie jak wszechobecne kamery, elektroniczne identyfikatory, biometria itp. Powinien powstać ogólnopolski system informatyczny, w którym dane o problemach wychowawczych ciągnęłyby się zawsze za uczniem.
Sytuację dzisiejszej szkoły określiłbym jako okres przejściowy. Ze szkół nie tylko wyeliminowano możliwość jakiegokolwiek fizycznego skarcenia ucznia, ale przede wszystkim zakwestionowano szkolną hierarchię, zgodnie z którą nauczyciel stoi ponad uczniem i może więcej. Z drugiej strony jeszcze nie zakorzeniły się skuteczne regulaminowe procedury dyscyplinujące uczniów. Niedawna reklama jednej z firm przedstawia z pogardą stereotyp nauczycielki w szkole podstawowej, która może jedynie bezsilnie powydzierać się na uczniów, podczas gdy nikt nie zwraca na nią uwagi. Niestety podnoszenie głosu i krzyk, to metoda tyleż nieskuteczna, co powszechnie stosowana; w badaniach do stosowania tej metody przyznaje się połowa nauczycieli. Godząc się ze stanem faktycznym i zmianami w mentalności społeczeństwa, które nastąpiły w ciągu 20 lat, należy rzetelnie dyskutować na temat różnych modeli pedagogicznych, nie popadając w skrajności ani zbytnią emfazę. Niestety często widuję nieracjonalne argumenty, powoływanie się na odosobnione przypadki (nauczyciel bijący ucznia) przy bagatelizowaniu typowych sytuacji (agresywna postawa uczniów w stosunku do nauczyciela). Na poparcie własnych tez z powagą i dramatyzmem przytacza się wymyślone lub absurdalnie przejaskrawione wypowiedzi takie jak następująca: „W podstawówce nauczyciel uderzył mnie przy całej klasie linijką w rękę. To było dla mnie potworne upokorzenie. Nie mogłam się z tym pogodzić. Do dziś śni mi się to uderzenie w nocnych koszmarach. Nigdy nie pozwolę na to, aby nauczyciel karał choćby najlżejszym klapsem moje dzieci.” Dla kontrastu przytaczam wypowiedzi z tak niemodnymi i niepoprawnymi politycznie dziś poglądami akceptującymi kary fizyczne: „W szkole rozrabialiśmy na całego, chodziliśmy na wagary z pełną świadomością, że od nauczyciela można oberwać linijką po łapach. I nikomu z nas nie przyszło do głowy, żeby wzywać na ratunek rodziców lub grozić belfrowi, ba... nawet cieszyliśmy się, jak tylko na tym się skończyło i rodzice o niczym się nie dowiedzieli.”; „Moją wychowawczynią była matematyczka. Przychodziła lekcja wychowawcza, pani Markowska sprawdzała uwagi w dzienniku. Wyczytuje: Nowak, Gajewski, Graczyk na zaplecze. Każda izba lekcyjna miała zaplecze w postaci oddzielnego pomieszczenia zamykanego drzwiami. Zamykała drzwi i słychać było tylko «aaaa... łaaaa...» Każdy delikwent dostawał po gołym tyłku lub po łapkach drewnianym cyrklem. Nikt nie skarżył się rodzicom, bo rodzice by jeszcze poprawili. Teraz za takie zachowanie nauczyciel poszedłby siedzieć. Nauczycielowi nie można nawet głosu podnieść na ucznia. Nie może go wyzwać od głąba czy bandziora nawet jeśli tak jest. Natomiast wystarczy że uczeń niesłusznie posądzi nauczyciela o byle co, znajdzie kilku fałszywych świadków wśród uczniów i...”; „Barbarzyńskie znęcanie się nad młodszymi lub słabszymi kolegami czy koleżankami nie jest niczym nowym w szkołach na całym świecie. Jest to w znacznej mierze spowodowane nadmierną pobłażliwością nauczycieli i naciskiem na poszanowanie praw ucznia, które zastąpiło nacisk w egzekwowaniu jego obowiązków. Wydaje mi się, że współcześni pedagogowie nie zdają sobie sprawy z tego, że osobowość i charakter uczniów jest tak słabo ukształtowany, że wyrozumiałość i łagodność traktują oni jako słabość. Poleganie wyłącznie na motywacji pozytywnej powoduje, że nie zostają wykształcone reakcje hamowania zachowań nieodpowiednich. Byłoby dobrze gdyby wprowadzono do polskich szkół karę cielesną, bo nic nie wzmacnia tak dobrze postrzegania szkolnej dyscypliny jak troska o całość własnej skóry.”
Niektórzy nauczyciele budują autorytet na strachu przed trudnym przedmiotem. Metoda ta była znana i poważana w dawnej szkole i zapewne stosowana jest też obecnie. Na pewno każdy zna z doświadczenia takich nauczycieli, którzy nie karcą fizycznie ani nie podnoszą głosu, a mimo to na lekcji panuje cisza i posłuch. Ja sam pamiętam taką nauczycielkę matematyki w klasach IV-VI (nawiasem mówiąc, była starą panną). Każdy bał się wychylać na jej lekcji, jej spojrzenie mogło każdego zmrozić, a po zwróceniu uwagi każdy kładł uszy po sobie. Ta atmosfera udzielała się wszystkim, nawet klasowym rozrabiakom. Aby taki układ był możliwy, musi być spełnionych kilka warunków. Po pierwsze tego typu respekt daje się utrzymać tylko do pewnego wieku uczniów; po drugie musi to być jakiś ważny przedmiot, taki przez który mogą być realne problemy, najlepiej ścisły, żeby w odpowiedzi nie dało się lać wody; po trzecie nauczyciel musi siać postrach dość częstym odpytywaniem na ocenę tak, aby uczniowie czuli strach przed negatywnymi ocenami i wiążącymi się z tym kłopotami. Przedstawiony wyżej schemat budowania autorytetu na strachu jest z punktu widzenia nauczyciela praktyczny, gdyż nie musi on przy tym zbytnio eksploatować własnych nerwów, nie musi na lekcji podnosić głosu czy przekrzykiwać klasy. Dziś ta metoda ma jeszcze dodatkową zaletę polegającą na tym, że obrońcom praw uczniów trudno w takich działaniach doszukać się przemocy.
Nierzadko nauczyciele, wobec braku innych metod dyscyplinujących, stosują różne rodzaje przemocy psychicznej: poniżanie, wyśmiewanie, cyniczne szydzenie, wykorzystujące bezsilność ofiary, czasem zastraszanie (różne rozwinięcia opisanego wyżej wykorzystywania strachu przed trudnym przedmiotem). Tego typu metody są często spotykane u przebiegłych nauczycieli, starych wyjadaczy (niekoniecznie wiekowo starych), którzy chcą w miarę bezstresowo dla siebie poradzić sobie z uczniami. Taki nauczyciel potrafi i przyjaźnie zagadać z uczniami, i przykręcić śrubę, kiedy trzeba, przy czym tak manipuluje uczniami, żeby sami starali się wywołać u belfra dobry humor. Liberalna pedagogika próbuje zapobiec także przemocy psychicznej, postulując ochronę godności ucznia, ale postulaty te rozbijają się o szkolną praktykę. Metody przemocy psychicznej, choć – moim zdaniem – w skrajnych formach bywają bardziej szkodliwe od dawnego fizycznego karcenia niesfornego ucznia, były stosowane kiedyś i są stosowane nadal. Dziś wielu nauczycieli wychodzi z cynicznego lecz praktycznego założenia, że skoro jest to jedyna skuteczna metoda dyscyplinująca, którą można stosować bez narażania się na konsekwencje, to trzeba z niej korzystać.
Narastanie problemów z dyscypliną, poniżanie nauczycieli
Słynny film nakręcony przez uczniów w 2003, na którym szkolni chuligani w toruńskiej szkole dręczą nauczyciela angielskiego, między innymi zakładając mu kosz na głowę, stał się symbolem poniżania nauczycieli przez uczniów. Zdarzenie to z pewnością potwierdziło siłę oddziaływania telewizji. Mniejsze i większe przejawy agresji uczniów w stosunku do nauczycieli były znane od dawna. Okazało się jednak, że co innego wiedzieć, a co innego zobaczyć, toteż początkowe emocje i szok związany z tym nagraniem można zrozumieć. Gdy jednak publicyści czy przedstawiciele władz oświatowych dalej byli zaszokowani obrazem szkoły wyłaniającym się z tego filmu, udowodnili, że dotychczas byli ślepi i głusi. W istocie w czasach, które ja pamiętam, czyli od lat 80. niezmiennie istniała świadomość społeczna, że w szkołach dochodzi do poniżania nauczycieli. Za tym jednym ujawnionym nagraniem kryje się niezliczona ilość podobnych przypadków, które nie wyszły poza klasę bądź poza szkołę. Ja uczciwie przyznaję, że w zapamiętanej przeze mnie szkole lat 80., szczególnie w starszych klasach szkoły podstawowej niejednokrotnie miały miejsce przypadki poniżania nauczycieli. Zaczynało się to już od klasy VI, a nasilenie występowało w klasie VII i VIII (dzisiejsze gimnazjum), ogólniak to zupełnie inna bajka. Czasem byłem świadkiem poniżania nauczycieli, czasem tylko o tym słyszałem. Dużo zależało od szkoły, przedmiotu, konkretnego nauczyciela. Trafiali się też uczniowie szczególnie zdegenerowani, którym całkiem przestało zależeć na ukończeniu szkoły i zmierzali prosto na drogę przestępczą, zazwyczaj oni sprawiali największe problemy. Co konkretnie się działo? Bywały przedmioty i lekcje, na których nauczyciel całkowicie tracił kontrolę nad klasą i udawał, że nie widzi co się dzieje, a uczniowie w trakcie lekcji posuwali się do niszczenia bądź kradzieży pomocy dydaktycznych (kradzieże te były określane w szkolnej gwarze słowem szaber). Bywali nauczyciele, którzy przegrywali wojnę nerwów z rozwrzeszczaną bandą, jaką wtedy stanowiliśmy i wykończeni nerwowo odchodzili z pracy. Zdarzyło się, że nauczycielka wybiegła z sali z płaczem, jednemu z uczniów (bardziej zdegenerowanemu) zdarzyło się nawet wypowiadać wprost do nauczycielki obelżywe słowa (dzisiaj wstyd się przyznać – wtedy mnie to śmieszyło). Zdarzyło się też, że grupa szkolnych chuliganów z innej klasy z zemsty za jakąś wydumaną krzywdę wyśledziła poza szkołą i pobiła nauczyciela zpt (zajęcia praktyczno-techniczne). Trochę później zmądrzałem, stało się dla mnie oczywiste, że te wydarzenia nie powinny mieć miejsca i nie zgodziłbym się nawet na bierne uczestnictwo w czymś takim, ale nie to jest tutaj istotne. Łatwo przekonać się, że toruńska sensacja nie odkryła żadnej nowej prawdy o szkole, dowodzą tego nie tylko moje wspomnienia. Teraz obraz z drugiej strony barykady: rok 1985, młoda nauczycielka zostaje wysłana na zastępstwo do VIII klasy: „Nie miałam dziennika (początek roku) i nie znałam uczniów – nie dali mi dojść do słowa, skakali po ławkach, rzucali się teczkami. W pierwszych ławkach siedziały dziewczyny i z litością patrzyły, jak usiłowałam przywołać ich kolegów do porządku. Nie udało mi się, poszłam po pomoc do wychowawczyni.” Dalej zbliżone doświadczenia wyniesione z kolei przez ucznia szkoły podstawowej lat 90. (klasa VI): „Przypominam sobie jak wyglądały u mnie lekcje religii, gdy chodziłem do podstawówki. Obcinano katechetce włosy, pluto jej za kołnierz, rzucano w nią kasztanami oraz mandarynkami. Jeden debil groził, że zabije jej syna. Prócz tego na lekcji palono trawkę, z akwarium wyławiano rybki i cięto je żyletkami, do ulubionych zabaw należało też wyrzucanie doniczek oraz plecaków innych uczniów przez okno (raz jeden dzieciak przechodzący pod szkołą o mało takim nie oberwał). Debile, którzy to robili i z którymi miałem wątpliwą przyjemność chodzić do jednej klasy mieli wtedy po 12-13 lat.” Obecnie szczególnie dużo informacji o problemach wychowawczych dochodzi z gimnazjów wprowadzonych w ramach reformy w 1999. Informacje od absolwentów i osób kończących gimnazja (czasem dosadnie sformułowane) z różnych for: „To jest naprawdę straszne, co się dzieje. Nauczyciele nie dają sobie w ogóle rady z uczniami i mają, za przeproszeniem, w dupie wszystko. Wypowiadam się na przykładzie mojego gimnazjum rejonowego... eh, szkoda gadać.”; „U mnie w klasie pierwsza wycieczka w I gimnazjum wyglądała tak, że praktycznie ten, co lubił palić, to palił, a każdy pił i niektórzy tak, że ich musieliśmy kłaść spać, bo by się skapnęli nauczyciele, o ile się nie skapnęli. Na następnej wycieczce to już maryśka nawet się znalazła w pewnej zamkniętej grupie.”; uczeń III klasy: „W zeszłym roku na zielonej szkole na widok setek paczek po papierosach i puszek po piwie wychowawczyni zwołała zebranie klasowe i rzekła tylko: «niech to zostanie między nami». Nie zostało, ale to inna historia. Problem polega na tym, że od tej pory wszyscy palą i piją jeszcze więcej... Poza tym – czego spodziewać się po ludziach, którzy już w piątej klasie podstawówki wyzywają swego nauczyciela od ch**w, a nauczycielce mówią że chcą się z nią pie*****ć itp.? Nie wspominając już o palących dziesięciolatkach – ostatniej nowości na osiedlu...” Osoby mające za sobą gimnazjum często określają je jako ‘szkoła przetrwania’, ‘sport ekstremalny’. Informacja od byłej nauczycielki w gimnazjum: „Pracowałam w szkole, gimnazjum. Widziałam rzeczy, od których włos się jeży na głowie: dwóch uczniów pobiło się do krwi na lekcji fizyki w sąsiedniej klasie u nauczycielki, która «podobno umie trzymać klasy w ryzach»; młoda nauczycielka zakłada sprawę uczniowi, który wchodzi do niej na lekcję i prowokuje ją wulgarnościami w stylu «obciągnij mi»; 100-kilogramowy osiłek na sterydach nagle wstaje na lekcji i nazywa mnie szmatą, a cała klasa ma tzw. bekę itp. Nauczyciele milczą, bo dyrekcja ma na to tylko takie argumenty: «To wasza wina, to wy nie dajecie sobie rady, to wy minęliście się z zawodem». Ja się na pewno minęłam, nie ma we mnie Stasi Bozowskiej, uciekłam gdzie pieprz rośnie.” Od siebie dodam, że od znajomych uczących w technikach słyszałem, iż groźby, próby zastraszenia nauczyciela są w szkołach dosyć częste. W niemal każdej klasie znajdzie się młodociany, choć często wyrośnięty nad wiek kandydat na przestępcę, który czuje się bardzo cwany i wyszczekany. Próby zaprowadzenia dyscypliny w takiej klasie są praktycznie niemożliwe, a „nadepnięcie na odcisk” takiemu cwaniakowi kończy się lekko tylko zawoalowanymi groźbami typu: „po co panu kłopoty?”, „wie pan, ile teraz kosztują felgi do Golfa?”. Może warto jeszcze dodać, że czasem dochodzi do realizacji tych gróźb. Nowością dzisiejszej szkoły w porównaniu z latami 80. jest pedagog i psycholog szkolny. Myślę, że niejeden „trudny wychowawczo” przypadek jest w szkołach jakoś prostowany przez tych pracowników. Jednak ogólnie biorąc, wprowadzenie tych funkcji nie powstrzymało eskalacji przemocy w szkołach. Ilustracją niech będzie tu kolejny przykład, szkoła podstawowa, rok 2006: „Moja wnuczka została poturbowana przez kolegę z klasy. To jego czwarta z kolei szkoła. Zareagowałam natychmiast, rozmowa z pedagogiem szkolnym, z wychowawcą – chłopiec sprawia wielkie problemy wychowawcze, ubliża nauczycielkom, pluje na dzieci, rzuca przedmiotami. I co dalej? Poradzono dzieciom, aby mu ustępowały, aby nie wzbudzać jego agresji. Wg mnie ten chłopiec przekroczył granicę, a ustępowanie to pobłażanie. Tak się hoduje łobuzów. Miałam okazję porozmawiać z mamą chłopca, powiedziała, że winne są inne dzieci. Teksty «mój syn jest pod opieką psychologa» wyjaśniły wszystko.” Fragment artykułu z lokalnej gazety z 2006 r. również wskazuje na dramatyczny stan obecnego szkolnictwa: „Brak dyscypliny w szkołach przybrał takie rozmiary, że przeszkadza to już nawet niektórym uczniom. Koronny argument zwolenników powszechnego luzu jest taki, że nie ma złych uczniów, lecz tylko nieudolni nauczyciele. (...) Nauczyciel musi mieć wiele skutecznych instrumentów oddziaływania na ucznia. Uczeń musi się poddać rygorom nałożonym przez szkołę, bo takie są zasady gry. Trzeba naszym szkołom przywrócić normalność. Lawina chamstwa jest trudna do zatrzymania. Nie pomagają ochroniarze, przepustki, zamykane bramy, tropiące psy, bo sytuacja już dawno wymknęła się spod kontroli. Kiedyś poszliśmy za modą totalnej liberalizacji, wzorowanej na niektórych krajach zachodnich. Obecnie zbieramy owoce. Obrońcy słusznych praw dziecka namiętnie bronili przywileju samorealizacji szóstoklasisty poprzez noszenie kolczyka w nosie lub przebijanie agrafką pępka. W dobrym tonie było urządzanie palarni dla uczniów, a jak ktoś pociągnął na lekcji piwko z gwinta, to nikomu nie przeszkadzało.” Z 2006 roku pochodzi również następująca wypowiedź jednego z organizatorów społecznej kampanii Szkoła bez przemocy: „Z dotychczasowego przebiegu naszej akcji wynika, że w szkołach panują strach i zmowa milczenia. Dyrektorzy szkół udają, że u nich nie ma problemu przemocy i agresji. Nauczycieli, którzy skarżą się na przemoc, zmusza się do milczenia albo do odejścia z pracy.” Nasze szkolnictwo zatem było i jest chore, przy czym choroba ta na pewno nie zaczęła się od dręczenia toruńskiego anglisty w 2003.
Dziecięce bójki i inne aspekty dorastania
Dziecięce bójki dawniej i dziś. Grafika, Vilhelm Pedersen, XIX w. oraz kadr z klipu umieszczonego w serwisie FightClub.com, 2007. Podobieństwo tych sytuacji mimo różnicy epok sugeruje, że w pewnym wieku przejawy agresji u chłopców są instynktowne – co za wyzwanie dla szkoły...
Nie mam obecnie kontaktu ze środowiskiem szkoły podstawowej, ale wszystko wskazuje na to, że dziecięce bójki były, są i będą. Jeśli chodzi o moje szkolne wspomnienia, to nie pamiętam dokładnie, czy bójki zaczęły się w I klasie, czy w II, w każdym razie w mojej pierwszej szkole (klasy I-III) były to raczej krótkie spięcia i przewracanki na przerwach. Najgorszą rzeczą dla chłopaka była sytuacja, gdy w jego obronie stawał rodzic, pamiętam, że raz mama nakrzyczała na jednego mojego przeciwnika i odczułem to jako wielkie upokorzenie. W ten sposób nauczyłem się, że lepiej za wiele nie opowiadać rodzicom. W mojej następnej szkole (klasy IV-VI) bójki na pięści po lekcjach były już przyjętym „męskim” sposobem na rozwiązywanie rozmaitych sporów. Wieść o planowanej bójce szybko roznosiła się po klasie i po lekcjach w stałym miejscu dochodziło do konfrontacji. Zawodnicy znajdowali się w środku kręgu, a pozostali nie byli tylko biernymi widzami. Nie pozwalali, żeby wymiana ciosów wymknęła się spod kontroli, a po jej zakończeniu przez aklamację wyłaniany był zwycięzca, ewentualnie określano wynik jako nierozstrzygnięty. Następnie zawodnicy umawiali się na rewanż lub – w przypadku walki nierozstrzygniętej – na jej dokończenie, zwykle następnego dnia (często kolejne starcie już nie następowało, gdyż w międzyczasie spór został zakończony). No i czasem jeden czy drugi chodził potem z fioletowym okiem, ale w tym wieku pełna dyskrecja była już sprawą bezdyskusyjną. Zresztą i bez bójek wciąż trafiały się jakieś zadrapania i siniaki a szkolna pielęgniarka stale miała robotę przy ich opatrywaniu.
Zdarzało się, niestety, że starsi chłopcy zaczepiali młodszych. Nie wiem jak jest teraz, ale wtedy na tyle skutecznie wpojono nam zasadę, aby nie bić słabszych (co prawda, trudno zbić silniejszego...), że uważaliśmy to za bardzo niehonorowe. A jeżeli ktoś już znalazł się w sytuacji zaczepianego, trzeba było postraszyć napastnika starszym bratem albo chociaż starszym kolegą (nawet jak się go nie miało w rzeczywistości). O ile pamiętam, nieraz byłem obiektem takich nieprzyjemnych ataków, polegało to na tym, że starsi robili sobie specyficzną zabawę z zaczepiania i poszturchiwania, natomiast nie spotkałem się z wyłudzaniem pieniędzy. Innym aspektem szkolnych awantur było prześladowanie rówieśników z tej samej klasy, przyznaję to ze wstydem. Co ciekawe, nie przypominam sobie takich praktyk w pierwszej szkole, ale w drugiej były one na porządku dziennym i też w tym uczestniczyłem, chyba dlatego aby nie odróżniać się od innych. Ofiarą prześladowania polegającego głównie na przezywaniu, gonieniu i umiarkowanemu męczeniu był zazwyczaj jakiś okularnik, grubas albo po prostu klasowy oferma (nie wiem jak to się działo, ale jakoś w każdej klasie trafiał się taki osobnik). Dziś, gdy sobie to przypominam, to wydaje mi się to dziwne, ale jedna i ta sama osoba raz dostawała wycisk, a innym razem była normalnym towarzyszem zabaw. Dla porównania podaję aktualne historie. 27.10.06 w gimnazjum w Pyzdrach trzech 14-letnich uczniów na przerwie znęcało się nad rówieśnikiem. Dwóch trzymało go za ręce, trzeci ściskał mu jądra. Poszkodowany uczeń został przewieziony do szpitala, okazało się, że konieczna jest operacja. Jak podał dyrektor szpitala: „Trzeba było dokonać amputacji jednego jądra wraz z powrózkiem. Drugie jądro wydaje się być do uratowania.” Według sprawcy był to rodzaj zabawy. Trwała ona od pewnego czasu, nie zawsze jej ofiarą był 14-latek, który trafił do szpitala. O podobnych „zabawach” opowiada dziennikarzowi Przeglądu uczennica LO w Warszawie: „Mieliśmy kolegę, którego maltretowała cała klasa. Na przerwach ludzie ciągnęli go za narządy. A raz, na wf, wsadzili mu marker w odbyt.” No cóż, do tego typu „zabaw” u nas nie dochodziło i to nie tylko dlatego, że markery nie były jeszcze w użyciu.
W klasach VII-VIII (dzisiejsze gimnazjum) dziecięce bójki w zasadzie skończyły się. Jeśli dochodziło do konfrontacji, to raczej poza szkołą z przedstawicielami innej szkoły czy innego osiedla. W takich sytuacjach liczyła się głównie przewaga liczebna. W ogólniaku niemała część z nas zaczęła trenować rozmaite sporty i przywiązywaliśmy sporą wagę do sprawności fizycznej, ale bójek raczej unikaliśmy, choćby z troski o własne zdrowie i życie. Nie tak trudno trafić na wariata, który sprzeda człowiekowi kosę. Na sprawiedliwość też trudno liczyć, gdy wszędzie plenią się lokalne układy mafijne współdziałające z policją i miejscowym establishmentem, za obronę konieczną można trafić za kratki, a świadkowie boją się zeznawać w trosce o bezpieczeństwo swoje i swoich bliskich. To wszystko są charakterystyczne cechy całej III RP będącej do dziś na poły krajem cywilizowanym, a na poły trzecim światem.
Klasy VII-VIII były okresem nasilenia się tzw. końskich zalotów, czyli dokuczania dziewczynom. Oprócz klasycznego pociągania za włosy czy wrzucania śniegu pod bluzkę pamiętam też strzelanie do dziewczyn z procy papierowymi skoblami. Prawdziwe celne proce i skoble z drutu robiło się w młodszych klasach (szczęście, że nikt wtedy oka nie stracił). Potem to była tylko taka zgrywa, ktoś przyniósł do szkoły starą gumę do ćwiczeń, która – jak się okazało – była zrobiona z pęku gumek (podobnych do recepturek tylko bardziej elastycznych), no i wymyśliliśmy procę przez zawiązanie gumki na kciuku i palcu wskazującym oraz skoble wykonane ze zwiniętego papieru. Reasumując, ówczesne końskie zaloty były stosunkowo niewinne w porównaniu z dzisiejszymi. Nie twierdzę, że nie zdarzało się klepnięcie dziewczyny w tyłek, ale nie przeradzało się to jednak w chamskie obmacywanie... Lata 80. nie były wolne od afer seksualnych w szkołach, różnica polega także na tym, że nie było ryzyka kompromitacji przez umieszczenie nagrania w Internecie. W klasach VII-VIII, kiedy chodziłem do ostatniej z moich 3 podstawówek, w mojej szkole były znane 2 przypadki ciąż, jedna w VI klasie a jedna w VIII (dziewczyna z mojej klasy). Częściej słyszało się o aferach w internatach (zwanych też bursami). Złapanie na seksie w internacie wiązało się z dużymi nieprzyjemnościami, zwykle – z usunięciem ze szkoły. Słyszałem o kilku takich przypadkach, przy czym najciekawszy dotyczył homoseksualnych stosunków między nauczycielką-wychowawcą w internacie a 2 uczennicami.
Papierosy w szkole pamiętam tylko w pokoju nauczycielskim – czasem zdarzała się okazja i można było zobaczyć, że atmosfera jest tam tak gęsta od dymu papierosowego, że – jak to się mówi – siekiera by zawisła w powietrzu. Palenie przez uczniów w ubikacjach nie było popularne, zresztą palenie wtedy kojarzyło się raczej z jakimś marginesem społecznym, mówiło się, że kto pali papierosy ten nie urośnie, choć krążył też dowcip: Sport to zdrowie, póki tata się nie dowie (Sport to była nazwa najbardziej popularnych papierosów). Alkohol w moim towarzystwie zaczął się pojawiać w drugiej połowie 4-letniego ogólniaka (17-19 lat), ale raczej poza szkołą i szkolnymi imprezami (wycieczki, biwaki). Zdarzało mi się wypić w parku wino patykiem pisane, kupował ten z nas, który skończył już 18 lat i miał już dowód osobisty. Zapewne trochę inaczej wyglądałoby to, gdybym mieszkał w internacie. Narkotyki kojarzyły mi się wtedy głównie z ośrodkami Kotańskiego i ludźmi, którzy w życiu całkowicie się stoczyli, jak na polskim filmie Czas dojrzewania z 1984, z drugiej strony kojarzyły się z widowiskowym filmem Odmienne stany świadomości (Altered states) z 1980. W obu przypadkach były to dla mnie sprawy dość odległe.
Seks, przemoc i kasety wideo
Trudno dać jednoznaczną odpowiedź na pytanie, w jakim stopniu specyficzne „zabawy” dorastającej młodzieży są dziś bardziej brutalne, bezwzględne czy wyuzdane niż w latach 80. Na pewno lata 90. przyniosły tu jakieś istotne zmiany. I tak subkultury dresiarzy i blokersów w latach 90. wniosły swój wkład w zwiększenie natężenia bezmózgiej przemocy na naszych ulicach i w szkołach. Podobno w połowie lat 90. do szkół zawędrowało nawet z wojska i zakładów karnych zjawisko fali, zwane w szkołach koceniem (policyjne statystyki odnotowują rocznie w pojedynczej placówce 2-3 zdarzenia kryminalne, u podłoża których leży fala), wcześniej fala w edukacji występowała tylko w internatach. Inna zmiana to pojawienie się w szkołach narkotyków od lat 90. Seks nastolatków nie jest niczym nowym, jednak specyficzna edukacja seksualna promowana od lat 90. przez młodzieżowe pisma typu Popcorn czy Bravo i inne kanały popkultury (hasło róbta co chceta) spowodowała wyraźne obniżenie przeciętnego wieku inicjacji seksualnej. Do tego dochodzi wulgaryzacja tej sfery życia – gimnazjaliści już nie tylko palą w ubikacjach, ale i uprawiają tam seks. Przyczyną dramatycznej różnicy między pokoleniami jest jednak głównie technologia obecnej dekady, a mianowicie łatwość dostępu do Internetu, filmowania kamerami wbudowanymi w telefony komórkowe oraz przesyłania i udostępniania swoich produkcji. Tę technologiczną różnicę ciężko jest wychwycić wielu dorosłym, którzy co prawda korzystają z tej samej techniki, ale nie zdają sobie sprawy jak bardzo przeniknęła ona życie dzieci i młodzieży. Problem zauważa się tylko przez pryzmat skandali obyczajowych czy dramatów takich jak samobójstwo młodego człowieka, którego nie tylko poniżono, ale i rozpowszechniono zarejestrowany incydent poniżenia. Pomija się przy tym całą szkolną codzienność ze specyficznymi zabawami polegającymi na reżyserowaniu i filmowaniu „śmiesznych” przypałów, głupawych popisów w stylu Jackass (tzw. dżakasy), bójek, molestowania seksualnego czy samego seksu. Często też źle definiuje się problem – nie jest nim przecież telefon z kamerą, Internet czy ciekawość i pragnienie zabawy u dzieci i młodzieży. Problem pojawia się, gdy zostaną rażąco przekroczone granice rozsądku i przyzwoitości w tych zabawach. Aby zminimalizować ilość takich przypadków, nie wystarczą proste rozwiązania, konieczne jest wypracowanie nowoczesnego a jednocześnie skutecznego modelu pedagogicznego i jego konsekwentne wdrożenie. Medialne doniesienia i sensacje dotyczące rejestrowania przez uczniów przemocy i seksu w szkole są warte prześledzenia, aby wyrobić sobie zdanie o roli technologii w szkolnej rzeczywistości, a także o kryzysie całego systemu szkolnictwa. Na kryzys ten składają się także mechanizmy wyciszania takich spraw, uciekania przed odpowiedzialnością, obrony chorego systemu. Rzuca się też w oczy stronniczość mediów, które zaraz po odrobieniu swojego zadania „dostarczyciela sensacji” stają zdecydowanie po stronie systemu. Zastrzegam, że dalej zostaną opisane drastyczne zdarzenia.
Kosz na głowie nauczyciela – Toruń, wrzesień 2003
Na początku września 2003 TVN i GW pochwaliły się szokującym nagraniem (program w TVN 04.09.03). Film trwający 47 minut przedstawia 2 lekcje języka angielskiego w Technikum Budowlanym w Toruniu z klasą III b (18 lat) prowadzone przez anglistę Zbigniewa K., data zdarzenia – 19.05.03 (pod koniec roku szkolnego). Nagranie zostało wykonane amatorską kamerą przez uczniów, w sali było 13 uczniów, a karę dyscyplinarną za opisane dalej zajście ostatecznie poniosło 8 z nich. Ubiór i zachowanie uczniów wskazuje na subkulturę blokersów. Na lekcji uczeń o ksywie Filut rapuje do kamery, zgodnie z hiphopową poetyką używając wulgaryzmów. Poza tym uczniowie po prostu znęcają się nad nauczycielem: wycierają twarz nauczyciela gąbką, wymachują pięściami i nogami koło twarzy, w końcu następuje słynna już scena z zakładaniem kosza na głowę. Film jest pełen charakterystycznego szczeniackiego poczucia humoru. Przykładowo, gdy dziewczyna dla zgrywy masuje nauczycielowi ramiona, wspomniany Filut woła: „A teraz dawaj dwie dychy, bo ja jestem jej alfonsem!” Padają też groźby, że „jeśli anglista komukolwiek się poskarży, to już nie żyje”. To bardzo skrócony przegląd udokumentowanych „atrakcji”, które uczniowie zapewnili nauczycielowi angielskiego. Przypuszczalnie w ciągu roku szkolnego nauczyciel zwracał uwagę, żeby nie używać na lekcji telefonów, bo na koniec ostatniej lekcji uczniowie odwdzięczają się – otaczają zaszczutego pedagoga i przystawiają mu do głowy swoje telefony z włączonymi melodyjkami. Na pozór zaskakująca jest postawa maltretowanego nauczyciela. Choć widać, że jest ciężko przestraszony, to w pewnym sensie akceptuje całą sytuację – do filmującego ucznia mówi: „Przestań, i tak nie masz kasety”, innego prześladowcę odpytuje na wyższą ocenę. Trąci to surrealizmem, który – nie oszukujmy się – jest w szkołach dość rozpowszechniony.
Jest to pierwsza tak nagłośniona afera związana ze szkolnymi patologiami i od razu pokazała ona szereg typowych zjawisk. I tak, charakterystyczne dla tej sprawy i wielu następnych jest unikanie odpowiedzialności oraz zmowa milczenia w środowisku pedagogicznym. Pierwszą reakcją dyrektorki była dość arogancka próba zamiecenia sprawy pod dywan nawet przez zaprzeczenie faktom: mianowicie stwierdziła ona, że nauczyciel brał udział w sztuce (?!) Następne wypowiedzi to zasłanianie się poprawną dokumentacją, brakiem skarg, pomiarami jakości, które nie wykazały nieprawidłowości... Sam poszkodowany nauczyciel stwierdził, że dyrektorkę poinformował o incydencie „ogólnie”, gdyż bał się uznania za niekompetentnego nauczyciela i zwolnienia z pracy, ponadto jego problemy nikogo nie obchodziły. W szkolnej dokumentacji – dzienniku był zapis anglisty na temat zajścia mówiący oględnie o „niegrzecznym zachowaniu uczniów”. Cwańsi nauczyciele „budowlanki” jakoś koegzystowali z trudnymi uczniami, a nawet wykorzystywali ich do prac remontowych w swoich domach i mieszkaniach. Gdy wyszła sprawa nagrania, nauczyciele w oficjalnym oświadczeniu podkreślili, że nie wiedzieli o tym zajściu. Co innego wynika z informacji zdobytych przez dziennikarzy – o sytuacji na lekcjach angielskiego wiedzieli i rodzice, i nauczyciele, i dyrekcja szkoły. Dyrekcja po prostu czekała do końca roku szkolnego, licząc, że „problem sam się rozwiąże” tym bardziej, że były planowane zmiany organizacyjne – połączenie szkół, w wyniku którego od nowego roku szkolnego powstał Zespół Szkół Budowlanych i Elektrycznych (oddziały zasadnicze, technikum, liceum profilowane, szkoła policealna). Gdy nagranie wyszło na jaw, sprawą zajęła się z urzędu prokuratura, poszkodowany nauczyciel złożył też na policji zawiadomienie o przestępstwie (naruszenie nietykalności cielesnej), liczył jednak, co zrozumiałe, że nadmierny rozgłos nie zaszkodzi jego dalszej pracy zawodowej. Reakcja rodziców była równie typowa jak inne aspekty tej sprawy – obwiniali oni wszystkich oprócz swoich 18-letnich dzieci, także pokrzywdzonego nauczyciela (część rodziców widziała film dużo wcześniej w domu).
01.09 (pn) w nowoutworzonym toruńskim zespole szkół odbyła się oficjalna inauguracja roku szkolnego z udziałem najwyższych władz miasta oraz przedstawicieli kuratorium. Po ujawnieniu nagrania 04.09 (cz) i 05.09 (pt) w tej samej szkole odbywały się narady z udziałem przedstawiciela kuratorium. Cała klasa IV b została zawieszona do czasu ustalenia winnych zajścia i czekała na decyzje. W szkole byli dziennikarze, ale pozostali uczniowie szkoły nie poddali się napiętej atmosferze. Jak zawsze w przypadku wypowiedzi uczniów, trzeba brać poprawkę na to, że mogą być one przesadzone. Pokazują one jednak ich podejście: „O czym chcecie pogadać, panowie? O połączeniu szkół? A może chcecie pójść z nami do kibla? Tam wam pokażemy jak jest u nas naprawdę”; „To, co pokazali w telewizji, to mały chuj. Tu lepsze rzeczy się działy. Film jak film, taki sobie.” Uczniów IV b starali się chronić nauczyciele: „Zostawcie te dzieci w spokoju. Przecież są zupełnie zaszczute. Postawcie się na ich miejscu. One najpewniej mają jakiś plan, jak tę sytuację rozwiązać, pewnie złożą jakieś oświadczenie. Im jest przecież przykro.” Dziennikarze przekonywali, że jeżeli jest im faktycznie przykro i czegokolwiek żałują, to niech to sami powiedzą. W końcu jeden z uczniów IV b (nie należący zresztą do bezpośrednich sprawców) przekazał zdawkowe oświadczenie: „Wiemy, że zrobiliśmy źle i zasługujemy na karę. Jest nam przykro. Nie potrafimy wyjaśnić, dlaczego tak się stało. Nasz dramat powinien być przestrogą dla innych uczniów, że tak robić po prostu nie wolno. Zamierzamy przeprosić tego pana.” Zdaniem dziennikarzy uczniowie IV b, a szczególnie sprawcy dręczenia anglisty, których rozpoznali z nagrania, nie wyglądali na skruszonych. Inne materiały telewizyjne dotyczące tej sprawy pokazały jak swobodnie pozornie skruszeni chuligani wracają do popisywania się swoimi wyczynami w swoim środowisku – to również charakterystyczny rys tego typu zdarzeń. Ostatecznie podjęto decyzję – 7 uczniów zostało usuniętych ze szkoły, a jeden zawieszony. Prokuratura po 2 miesiącach śledztwa postawiła zarzuty 6 uczniom (znieważenie, naruszenie nietykalności cielesnej), o dalszych losach sprawy nie posiadam informacji. Policyjne statystyki mówią, że na terenie szkół i internatów rokrocznie dochodzi do zabójstw, gwałtów, rozbojów, setek pobić a liczba kradzieży jest rzędu 10 tysięcy. Gdy zdarzy się nagłośniona afera szuka się winnych po jednej stronie (nauczyciele, szkoły) lub po drugiej (uczniowie, rodzice), ale unika się kierowania uwagi społeczeństwa na uwarunkowania systemowe i konieczność naprawy systemu szkolnictwa.
Lodzik w toalecie – Łomża, luty 2006
III LO w Łomży, luty 2006, bohaterami jest dwoje uczniów I klasy (16 lat) określanych w mediach jako Michał i Ania. Spokojni, przeciętni uczniowie, nie są parą, na seks w szkole umówili się przez gg. Przed lekcją religii Michał pożyczył od kolegi telefon, aby uwiecznić zdarzenie i pochwalić się kolegom seksem z koleżanką uprawianym w męskiej toalecie. Para przyszła na religię spóźniona, a nieobyczajny filmik wkrótce znalazł się w Internecie i mogła zapoznać się z nim cała szkoła. Dalej następuje lokalna sensacja obyczajowa, wiadomość dostaje się do mediów, płacz rodziców, przesłuchania w prokuraturze – w sprawie: rozpowszechnianie treści pornograficznych z udziałem małoletnich, sprawca na razie nieznany. Sprawa ma zostać też przekazana do sądu dla nieletnich jako przejaw demoralizacji, bohaterom filmiku grozi upomnienie lub dozór kuratora.
W tej sprawie przedmiotem afery jest nieszczęsny filmik. Ok. 2 minut, nie ma na nim nic wielkiego, ale jest wystarczająco dużo. Rozmowa, twarz dziewczyny, kilkusekundowe zbliżenie jak dziewczyna masuje członka rękami, przekomarzanie: „Nie nagrywaj tego, bo ci nic nie zrobię. Nie zrobię ci lodzika...”, „– No to zdjęcie chociaż teraz. – Nie! Po co ci to zdjęcie? Jak ci loda robię? – No...” Chłopak nie chciał ustąpić, ale w końcu filmik się urywa, więc może dał się przekonać. Główne wrażenie po obejrzeniu to niedojrzałość chłopaka, którego niewątpliwie do działania pcha głównie chęć popisania się przed kolegami. Dyrektorka LO rozsądnie stwierdziła, że uprawianie seksu w toaletach nie jest odosobnionym przypadkiem a raczej normą, zwłaszcza klubach i na dyskotekach. Szkoła nie chce wyciągać konsekwencji, zdaniem dyrektorki Michał i Ania będą mieli dość problemów z wytykającym ich otoczeniem oraz z sądem. Przebieg tej sprawy moim zdaniem pokazuje dramatyczne rozjeżdżanie się świata szkolno-technologicznego ze światem prawno-urzędowym. Droga do wychowania młodzieży nie biegnie bowiem przez tropienie nastolatków w sieciach p2p. Natomiast złapanie na seksie w szkole, a tym bardziej podłożenie się przez dopuszczenie do rozpowszechnienia filmiku, zasługuje na upomnienie lub czasowy dozór, ale powinna to być szybka decyzja władz szkoły czy – w drastycznych przypadkach – sądu dla nieletnich, bez długotrwałych urzędowych procedur, które akurat tu w niczym nie pomogą. Tym bardziej, że na podstawie dostępnych informacji można ocenić, iż z dużym prawdopodobieństwem ta para nie tyle należała do najbardziej zdemoralizowanych dzieci w swoim środowisku, co raczej wpadła w kłopoty, rozpaczliwie próbując udowodnić otoczeniu, że są tacy jak wszyscy. Krótko mówiąc, konieczne są nowoczesne przepisy, które wytyczą młodym jasne reguły. W świetle znanych późniejszych przypadków, w których rozpowszechnienie lub grożenie rozpowszechnieniem kompromitującego filmiku doprowadziło do tragedii – samobójstwa młodego człowieka, widać też konieczność zapewnienia odpowiedniej opieki psychologicznej przy każdym tego rodzaju zdarzeniu.
Upokorzenie Ani – Gdańsk, październik 2006
Gimnazjum nr 2 w Gdańsku, klasa II f (14 lat), data zdarzenia – 20.10.06 (pt). Licząca 25 osób klasa II f na jednej z lekcji została pozostawiona bez opieki. Jedna z uczennic, Ania została bardzo mocno upokorzona przez 5 uczniów, doznała przemocy i molestowania seksualnego na granicy gwałtu na oczach reszty klasy, przynajmniej część klasy dobrze się przy tym bawiła, w każdym razie nikt nie zawołał na pomoc nauczycieli, sprawcy filmowali swój wyczyn. Finał zdarzenia jest dla dziewczynki tragiczny. Duży zasób materiałów dotyczących tego zdarzenia został przeze mnie zebrany i przedstawiony w ujęciu chronologiczno-problemowym w odrębnym wpisie: Sprawa Ani z Gdańska, 2006.
Uzupełnienie [26.04.08]
W portalu o2 z datą 18.04.08 ukazał się artykuł pt. Jak walczyć ze strachem przed szkołą na podobny temat, który potwierdza moje spostrzeżenia, iż komunistyczna szkoła nie była tak spokojna, jak to niektórzy dzisiaj próbują malować. Oto jego fragment:
Wiele osób kultywuje tęsknotę za komunistyczną szkołą, w której było może trochę ogłupiająco, bo indoktrynowano młodzież i wszechobecna była dyscyplina, ale każdy czuł się bezpiecznie i nikt na nikogo nie napadał. Jest to jeden z wielu mitów, które rozpowszechniają starzejący się Polacy, których dzieciństwo i młodość przypadło na ostatnie dziesiątki lat PRL. Nie jest prawdą, że komunistyczna szkoła była bezpieczna, może była bezpieczniejsza, ale też nie zawsze. Zdarzały się tam historie równie makabryczne i kuriozalne jak te, o których słyszymy dzisiaj.
– Pamiętam, jak w naszej szkole pewien chłopak, znany z tego, że trochę wagaruje i ma niezbyt wesołą sytuację w domu, był odpytywany na lekcji – opowiada Rafał, dziś 35-latek. – Ten facet nic nie umiał i okropnie nudził się przy tej tablicy, a nauczycielka mówiła, mówiła i mówiła, chcąc mu dokładnie wytłumaczyć, w jakiej beznadziejnej sytuacji stawia sam siebie. On w końcu nie wytrzymał i z głupim uśmiechem na twarzy podszedł do niej, wziął z biurka dziennik i z całej siły uderzył ją w głowę. To nie były jeszcze czasy kompotów ze słomy makowej, więc na pewno nie był naćpany, on się po prostu zrelaksował w ten sposób. I co? Nauczycielka poleciała do dyrektora? Nic podobnego, udała, że wszystko jest ok. Nie mogła przecież oznajmić, że nie radzi sobie z uczniami na lekcji, że tłuką ją dziennikiem. Sprawa rozeszła się po kościach.