14 kwietnia 2008

Szkoła dawniej i dziś (3) – przemoc

Dyscyplina w szkole od lat 80. do dzisiaj

Większość osób piszących po amatorsku o edukacji łatwo poddaje się pewnym schematom, do których postaram się odnieść, aby samemu uniknąć uproszczeń w swojej analizie. Jednym z takich schematycznych poglądów jest założenie, że w latach 80. i wcześniejszych w szkole dominowała przemoc nauczycieli w stosunku do uczniów, a mniej więcej od przełomu lat 80. i 90. nastąpiła zmiana, w wyniku której szkole do dziś dominuje przemoc uczniów pomiędzy sobą oraz uczniów w stosunku do nauczycieli. Dodatkowo w potocznym myśleniu kojarzy się dawną dyscyplinę z komunistycznym reżimem, totalitaryzmem itd., a dzisiejszy permisywizm z wolnością i demokracją. Przyjęcie takich założeń powoduje, że próby wprowadzenia jakiś elementów dyscypliny w szkołach etykietowane są jako naruszanie praw obywatelskich, a nawet – choć to czysta demagogia – jako ograniczanie wolności w stylu totalitarnym, czy chęć powrotu do skompromitowanej ideologii komunistycznej. Z drugiej strony zaczerpnięta z Zachodu moda na tzw. bezstresowe wychowanie zdaniem wielu zaprowadziła edukację w ślepą uliczkę, zresztą, zarówno w Polsce jak i na Zachodzie. Pewien człowiek pracujący na saksach w Anglii jeszcze w latach 80. ujął swoje spostrzeżenia tak: „Czy wiesz czym się różni szkoła prywatna od państwowej? W szkole państwowej uczą bezstresowo. W prywatnej rodzice dopłacają ciężki szmal, aby dzieci były uczone «stresowo».” Aby jakoś się w tym odnaleźć spróbuję zacząć od przypomnienia rzeczywistych stosunków w polskiej szkole lat 80.

Trudno mi przypomnieć sobie jakieś epizody fizycznego karcenia uczniów przez nauczycieli w klasach początkowych (I-III). Karą za rozrabianie na lekcji mogło być postawienie do kąta, a prawdziwie odstraszającymi karami była ustna nagana czy wezwanie rodziców. Nie przypominam sobie natomiast klęczenia a tym bardziej klęczenia na grochu jako kary, co spotykam w niektórych wspomnieniach. Takie kary musiały być zapewne popularne we wcześniejszych latach. Większość zajęć prowadziła zresztą „nasza pani”, czyli kochana przez dzieci wychowawczyni. Od IV klasy dzieci stawały się coraz trudniejsze do opanowania, a przewijający się w moim życiu nauczyciele coraz ostrzejsi. Niektórzy nauczyciele stosowali umiarkowane kary fizyczne, choć już w latach 80. nie było to zjawisko powszechne a raczej zanikające. Chcę też podkreślić, że – w przeciwieństwie do zwolenników liberalnych metod wychowawczych – nie nazwałbym tych kar przemocą. Słowo przemoc kojarzy mi się z robieniem komuś krzywdy, znęcaniem się, katowaniem. A typowe kary fizyczne to było – zależnie od temperamentu nauczyciela – wyładowanie złości na ucznia przez pociągnięcie go za ucho (częściej panie nauczycielki), chłodne i wykalkulowane bicie drewnianą linijką po wystawionej dłoni (częściej panowie nauczyciele), częścią szkolnego życia były karcące i przywołujące do porządku pacnięcia czy szarpnięcia, gdy ktoś zbytnio rozszalał się na przerwie i jeszcze wpadł w oko nauczycielowi. Z lekcji przypomina mi się jeszcze rzucanie z zaskoczenia pękiem kluczy w upartego gadułę, przy czym klucze trzeba było potem nauczycielce odnieść (jak o tym teraz myślę, to zadziwia mnie celność tej nauczycielki, nigdy też nikomu nie zrobiła krzywdy, może to kwestia praktyki). Tylko jeden taki czerstwy komuch był naprawdę groźny (zawsze bardzo wychwalał ZSRS, w którym spędził studia, jako wzorcowy kraj komunistyczny). Baliśmy się go (mówię o chłopcach), bo wiedzieliśmy, że jak się go mocno wkurzy, to nie zawaha się nawet zbić po twarzy, co wiązałoby się nawet nie tyle z bólem, co z upokorzeniem. Dla uczciwości muszę przyznać, że takie incydenty zdarzały się może raz na rok i były długo wspominane i komentowane, a przewinienie musiało być naprawdę duże. Raz na przykład podobno dostał od niego porządne lanie za coś uczeń trochę już zdegenerowany, po 2 lata w każdej klasie, złodziej, którego inni nauczyciele chyba się bali. Nie jest łatwo jednoznacznie ocenić takie postępowanie jak tego ostatniego nauczyciela. Trzeba pamiętać, że w tamtym czasie w szkołach nie było ochroniarzy a milicji w szkołach raczej nie widywało się, zresztą instytucja milicji sama bardziej kojarzyła się z zastraszaniem społeczeństwa i przemocą niż z pomaganiem i rozwiązywaniem problemów. Tak więc w większości nawet granicznie trudnych problemów z dziećmi i młodzieżą nauczyciele starali się jakoś radzić sobie sami.

Warto chwilę uwagi poświęcić metodom stosowanym przez drugą stronę odwiecznej wojny między uczniami i nauczycielami. Poważniejszymi przypadkami agresji uczniów zajmę się w dalszej części, jednak w nostalgicznym eseju nie powinno zabraknąć wspomnienia o sztubackich wybrykach lżejszego kalibru. Do klasyki gatunku należy podłożenie pinezki na siedzeniu nauczyciela czy dosypanie mu środka przeczyszczającego do kawy. Zdarzały się też takie numery jak włożenie przed klasówką zapałki w zamek typu patent, aby uniemożliwić otwarcie sali i tym samym przeprowadzenie klasówki. Słyszałem też starą historię o zamknięciu nauczyciela w szafie przez starszych uczniów. Piszę tu o znanych mi latach 80., ale myślę, że takie i podobne wygłupy nie były naszym wynalazkiem, lecz należą do stałego szkolnego folkloru. Osobiście nie byłem zbyt aktywny w tego typu walce z nauczycielami. Jedna z niewielu rzeczy z mojej strony, która mogła złościć nauczycieli, to wytykanie im błędów, co nie było znowu takie częste, szczególnie że ja nie byłem znowu takim orłem, a większość moich nauczycieli była całkiem kompetentna, ale zdarzało się. W szczególności zdarzało mi się podważać najbardziej głupie lub nachalne przekłamania wynikające z komunistycznej indoktrynacji, co w tamtych czasach nie było zbyt roztropne, wszak nie wiedzieliśmy, że komunizm tak szybko przejdzie do historii. Inna sprawa, że gdybyśmy jakimś cudem to przewiedzieli, to do głowy by nam wtedy nie przyszło, że ktoś będzie ten syf wspominał z nostalgią ;) Wracając do tematu, najbardziej uprzykrzaliśmy życie nauczycielom gadaniem na lekcjach (oczywiście nie na wszystkich), nie było w tym jednak złośliwości, to samo wychodziło. Natomiast problem telefonów komórkowych po prostu nie istniał. Dziś doskonale rozumiem, jak nasze gadanie przeszkadzało w prowadzeniu lekcji, ale przede wszystkim rozumiem, że najbardziej szkodziliśmy sobie, tracąc przegadane lekcje. Na studiach czy kursach, w których miałem okazję później uczestniczyć, starałem się już nie tracić ani jednego fragmentu zajęć.

Niezależnie od istnienia pewnych stałych elementów szkolnego folkloru, sytuacja w szkole od lat 80. bardzo się zmieniła. Dziś kładzie się ogromny nacisk na prawa ucznia i podkreśla się nietykalność ucznia, przy czym brak skutecznych środków dyscyplinujących w rękach nauczycieli powoduje u części uczniów poczucie bezkarności. Powstrzymanie ucznia od aktów wandalizmu czy agresji w stosunku do innych uczniów wymaga interwencji ochroniarza a najlepiej policji, aby wszystko odbyło się zgodnie z prawem, a uczniowie sprytnie wykorzystują dynamikę tego typu sytuacji oraz wszelkie sztuczki czy bezczelne kłamstwa, aby uniknąć kary czy wręcz zrobić z siebie ofiarę nauczyciela. Zwykle mogą przy tym liczyć na wsparcie rodziców, którzy za punkt honoru poczytują sobie wzięcie w obronę swojego dziecka przed „złą szkołą”, nawet gdy nie ma ono racji lub sytuacja jest co najmniej dyskusyjna. Nierzadko tacy rodzice-pieniacze starają się doprowadzić do ukarania dyscyplinarnego nauczyciela, z którym są skonfliktowani a zamożniejsi procesują się z pomocą wynajętych adwokatów. Można powiedzieć wiele słusznie krytycznych słów o negatywnych skutkach wychowawczych takiej liberalnej pedagogiki. Warto jednak przy tym zauważyć, że zmiany te wynikają tylko po części z ekspansji liberalnej ideologii, a po części z naturalnego kierunku rozwoju społeczeństwa. We wspomnianych przeze mnie latach 80. stosowania kar fizycznych też nie uczono na studiach nauczycielskich. Sformalizowane kary cielesne zostały zakazane w polskich szkołach już w XVIII w. W bliższych czasach taką rytualną karę można było zobaczyć w tradycyjnej elitarnej angielskiej szkole przedstawionej przez Lindsaya Andersona w filmie Jeżeli... (lata 60.) Dziś, gdy tak wiele aspektów życia społecznego obejmuje się w sztywne procedury (np. czas i ilość ruchów przy myciu rąk przez pracownika przemysłu spożywczego), musiałby powstać również katalog kar fizycznych z procedurami ich wymierzania, a przecież sam pomysł opisywania kar fizycznych jest śmieszny i niemądry. Toteż z jednej strony nie jest właściwe pogardzanie dawniejszą szkołą, w której uczeń mógł dostać linijką „po łapach”, gdyż żadna krzywda nikomu się nie działa, a twierdzenie, że taka kara mogła negatywnie odbić się na czyjeś psychice jest niepoważne. Z drugiej strony nie ma sensu nadmiernie załamywać rąk nad dzisiejszą szkołą. Myślę, że okres pewnego chaosu niedługo się skończy, a szkolna kadra wypracuje sztywne procedury dyscyplinujące ucznia bez naruszania jego nietykalności przez nauczyciela. Myślę wręcz, że z punktu widzenia uczniów, którzy dziś cieszą się ze swojej wolności, stosowanie sztywnych „bezdusznych” procedur i skutków prawnych niedługo okaże się bardziej dotkliwe od „staroświeckich” metod dyscyplinujących. Do tego dochodzą lub wkrótce dojdą środki techniczne, które raczej nie są kojarzone z wolnością, ale są akceptowane w dzisiejszych realiach, takie jak wszechobecne kamery, elektroniczne identyfikatory, biometria itp. Powinien powstać ogólnopolski system informatyczny, w którym dane o problemach wychowawczych ciągnęłyby się zawsze za uczniem.

Sytuację dzisiejszej szkoły określiłbym jako okres przejściowy. Ze szkół nie tylko wyeliminowano możliwość jakiegokolwiek fizycznego skarcenia ucznia, ale przede wszystkim zakwestionowano szkolną hierarchię, zgodnie z którą nauczyciel stoi ponad uczniem i może więcej. Z drugiej strony jeszcze nie zakorzeniły się skuteczne regulaminowe procedury dyscyplinujące uczniów. Niedawna reklama jednej z firm przedstawia z pogardą stereotyp nauczycielki w szkole podstawowej, która może jedynie bezsilnie powydzierać się na uczniów, podczas gdy nikt nie zwraca na nią uwagi. Niestety podnoszenie głosu i krzyk, to metoda tyleż nieskuteczna, co powszechnie stosowana; w badaniach do stosowania tej metody przyznaje się połowa nauczycieli. Godząc się ze stanem faktycznym i zmianami w mentalności społeczeństwa, które nastąpiły w ciągu 20 lat, należy rzetelnie dyskutować na temat różnych modeli pedagogicznych, nie popadając w skrajności ani zbytnią emfazę. Niestety często widuję nieracjonalne argumenty, powoływanie się na odosobnione przypadki (nauczyciel bijący ucznia) przy bagatelizowaniu typowych sytuacji (agresywna postawa uczniów w stosunku do nauczyciela). Na poparcie własnych tez z powagą i dramatyzmem przytacza się wymyślone lub absurdalnie przejaskrawione wypowiedzi takie jak następująca: „W podstawówce nauczyciel uderzył mnie przy całej klasie linijką w rękę. To było dla mnie potworne upokorzenie. Nie mogłam się z tym pogodzić. Do dziś śni mi się to uderzenie w nocnych koszmarach. Nigdy nie pozwolę na to, aby nauczyciel karał choćby najlżejszym klapsem moje dzieci.” Dla kontrastu przytaczam wypowiedzi z tak niemodnymi i niepoprawnymi politycznie dziś poglądami akceptującymi kary fizyczne: „W szkole rozrabialiśmy na całego, chodziliśmy na wagary z pełną świadomością, że od nauczyciela można oberwać linijką po łapach. I nikomu z nas nie przyszło do głowy, żeby wzywać na ratunek rodziców lub grozić belfrowi, ba... nawet cieszyliśmy się, jak tylko na tym się skończyło i rodzice o niczym się nie dowiedzieli.”; „Moją wychowawczynią była matematyczka. Przychodziła lekcja wychowawcza, pani Markowska sprawdzała uwagi w dzienniku. Wyczytuje: Nowak, Gajewski, Graczyk na zaplecze. Każda izba lekcyjna miała zaplecze w postaci oddzielnego pomieszczenia zamykanego drzwiami. Zamykała drzwi i słychać było tylko «aaaa... łaaaa...» Każdy delikwent dostawał po gołym tyłku lub po łapkach drewnianym cyrklem. Nikt nie skarżył się rodzicom, bo rodzice by jeszcze poprawili. Teraz za takie zachowanie nauczyciel poszedłby siedzieć. Nauczycielowi nie można nawet głosu podnieść na ucznia. Nie może go wyzwać od głąba czy bandziora nawet jeśli tak jest. Natomiast wystarczy że uczeń niesłusznie posądzi nauczyciela o byle co, znajdzie kilku fałszywych świadków wśród uczniów i...”; „Barbarzyńskie znęcanie się nad młodszymi lub słabszymi kolegami czy koleżankami nie jest niczym nowym w szkołach na całym świecie. Jest to w znacznej mierze spowodowane nadmierną pobłażliwością nauczycieli i naciskiem na poszanowanie praw ucznia, które zastąpiło nacisk w egzekwowaniu jego obowiązków. Wydaje mi się, że współcześni pedagogowie nie zdają sobie sprawy z tego, że osobowość i charakter uczniów jest tak słabo ukształtowany, że wyrozumiałość i łagodność traktują oni jako słabość. Poleganie wyłącznie na motywacji pozytywnej powoduje, że nie zostają wykształcone reakcje hamowania zachowań nieodpowiednich. Byłoby dobrze gdyby wprowadzono do polskich szkół karę cielesną, bo nic nie wzmacnia tak dobrze postrzegania szkolnej dyscypliny jak troska o całość własnej skóry.”

Niektórzy nauczyciele budują autorytet na strachu przed trudnym przedmiotem. Metoda ta była znana i poważana w dawnej szkole i zapewne stosowana jest też obecnie. Na pewno każdy zna z doświadczenia takich nauczycieli, którzy nie karcą fizycznie ani nie podnoszą głosu, a mimo to na lekcji panuje cisza i posłuch. Ja sam pamiętam taką nauczycielkę matematyki w klasach IV-VI (nawiasem mówiąc, była starą panną). Każdy bał się wychylać na jej lekcji, jej spojrzenie mogło każdego zmrozić, a po zwróceniu uwagi każdy kładł uszy po sobie. Ta atmosfera udzielała się wszystkim, nawet klasowym rozrabiakom. Aby taki układ był możliwy, musi być spełnionych kilka warunków. Po pierwsze tego typu respekt daje się utrzymać tylko do pewnego wieku uczniów; po drugie musi to być jakiś ważny przedmiot, taki przez który mogą być realne problemy, najlepiej ścisły, żeby w odpowiedzi nie dało się lać wody; po trzecie nauczyciel musi siać postrach dość częstym odpytywaniem na ocenę tak, aby uczniowie czuli strach przed negatywnymi ocenami i wiążącymi się z tym kłopotami. Przedstawiony wyżej schemat budowania autorytetu na strachu jest z punktu widzenia nauczyciela praktyczny, gdyż nie musi on przy tym zbytnio eksploatować własnych nerwów, nie musi na lekcji podnosić głosu czy przekrzykiwać klasy. Dziś ta metoda ma jeszcze dodatkową zaletę polegającą na tym, że obrońcom praw uczniów trudno w takich działaniach doszukać się przemocy.

Nierzadko nauczyciele, wobec braku innych metod dyscyplinujących, stosują różne rodzaje przemocy psychicznej: poniżanie, wyśmiewanie, cyniczne szydzenie, wykorzystujące bezsilność ofiary, czasem zastraszanie (różne rozwinięcia opisanego wyżej wykorzystywania strachu przed trudnym przedmiotem). Tego typu metody są często spotykane u przebiegłych nauczycieli, starych wyjadaczy (niekoniecznie wiekowo starych), którzy chcą w miarę bezstresowo dla siebie poradzić sobie z uczniami. Taki nauczyciel potrafi i przyjaźnie zagadać z uczniami, i przykręcić śrubę, kiedy trzeba, przy czym tak manipuluje uczniami, żeby sami starali się wywołać u belfra dobry humor. Liberalna pedagogika próbuje zapobiec także przemocy psychicznej, postulując ochronę godności ucznia, ale postulaty te rozbijają się o szkolną praktykę. Metody przemocy psychicznej, choć – moim zdaniem – w skrajnych formach bywają bardziej szkodliwe od dawnego fizycznego karcenia niesfornego ucznia, były stosowane kiedyś i są stosowane nadal. Dziś wielu nauczycieli wychodzi z cynicznego lecz praktycznego założenia, że skoro jest to jedyna skuteczna metoda dyscyplinująca, którą można stosować bez narażania się na konsekwencje, to trzeba z niej korzystać.

Narastanie problemów z dyscypliną, poniżanie nauczycieli

Słynny film nakręcony przez uczniów w 2003, na którym szkolni chuligani w toruńskiej szkole dręczą nauczyciela angielskiego, między innymi zakładając mu kosz na głowę, stał się symbolem poniżania nauczycieli przez uczniów. Zdarzenie to z pewnością potwierdziło siłę oddziaływania telewizji. Mniejsze i większe przejawy agresji uczniów w stosunku do nauczycieli były znane od dawna. Okazało się jednak, że co innego wiedzieć, a co innego zobaczyć, toteż początkowe emocje i szok związany z tym nagraniem można zrozumieć. Gdy jednak publicyści czy przedstawiciele władz oświatowych dalej byli zaszokowani obrazem szkoły wyłaniającym się z tego filmu, udowodnili, że dotychczas byli ślepi i głusi. W istocie w czasach, które ja pamiętam, czyli od lat 80. niezmiennie istniała świadomość społeczna, że w szkołach dochodzi do poniżania nauczycieli. Za tym jednym ujawnionym nagraniem kryje się niezliczona ilość podobnych przypadków, które nie wyszły poza klasę bądź poza szkołę. Ja uczciwie przyznaję, że w zapamiętanej przeze mnie szkole lat 80., szczególnie w starszych klasach szkoły podstawowej niejednokrotnie miały miejsce przypadki poniżania nauczycieli. Zaczynało się to już od klasy VI, a nasilenie występowało w klasie VII i VIII (dzisiejsze gimnazjum), ogólniak to zupełnie inna bajka. Czasem byłem świadkiem poniżania nauczycieli, czasem tylko o tym słyszałem. Dużo zależało od szkoły, przedmiotu, konkretnego nauczyciela. Trafiali się też uczniowie szczególnie zdegenerowani, którym całkiem przestało zależeć na ukończeniu szkoły i zmierzali prosto na drogę przestępczą, zazwyczaj oni sprawiali największe problemy. Co konkretnie się działo? Bywały przedmioty i lekcje, na których nauczyciel całkowicie tracił kontrolę nad klasą i udawał, że nie widzi co się dzieje, a uczniowie w trakcie lekcji posuwali się do niszczenia bądź kradzieży pomocy dydaktycznych (kradzieże te były określane w szkolnej gwarze słowem szaber). Bywali nauczyciele, którzy przegrywali wojnę nerwów z rozwrzeszczaną bandą, jaką wtedy stanowiliśmy i wykończeni nerwowo odchodzili z pracy. Zdarzyło się, że nauczycielka wybiegła z sali z płaczem, jednemu z uczniów (bardziej zdegenerowanemu) zdarzyło się nawet wypowiadać wprost do nauczycielki obelżywe słowa (dzisiaj wstyd się przyznać – wtedy mnie to śmieszyło). Zdarzyło się też, że grupa szkolnych chuliganów z innej klasy z zemsty za jakąś wydumaną krzywdę wyśledziła poza szkołą i pobiła nauczyciela zpt (zajęcia praktyczno-techniczne). Trochę później zmądrzałem, stało się dla mnie oczywiste, że te wydarzenia nie powinny mieć miejsca i nie zgodziłbym się nawet na bierne uczestnictwo w czymś takim, ale nie to jest tutaj istotne. Łatwo przekonać się, że toruńska sensacja nie odkryła żadnej nowej prawdy o szkole, dowodzą tego nie tylko moje wspomnienia. Teraz obraz z drugiej strony barykady: rok 1985, młoda nauczycielka zostaje wysłana na zastępstwo do VIII klasy: „Nie miałam dziennika (początek roku) i nie znałam uczniów – nie dali mi dojść do słowa, skakali po ławkach, rzucali się teczkami. W pierwszych ławkach siedziały dziewczyny i z litością patrzyły, jak usiłowałam przywołać ich kolegów do porządku. Nie udało mi się, poszłam po pomoc do wychowawczyni.” Dalej zbliżone doświadczenia wyniesione z kolei przez ucznia szkoły podstawowej lat 90. (klasa VI): „Przypominam sobie jak wyglądały u mnie lekcje religii, gdy chodziłem do podstawówki. Obcinano katechetce włosy, pluto jej za kołnierz, rzucano w nią kasztanami oraz mandarynkami. Jeden debil groził, że zabije jej syna. Prócz tego na lekcji palono trawkę, z akwarium wyławiano rybki i cięto je żyletkami, do ulubionych zabaw należało też wyrzucanie doniczek oraz plecaków innych uczniów przez okno (raz jeden dzieciak przechodzący pod szkołą o mało takim nie oberwał). Debile, którzy to robili i z którymi miałem wątpliwą przyjemność chodzić do jednej klasy mieli wtedy po 12-13 lat.” Obecnie szczególnie dużo informacji o problemach wychowawczych dochodzi z gimnazjów wprowadzonych w ramach reformy w 1999. Informacje od absolwentów i osób kończących gimnazja (czasem dosadnie sformułowane) z różnych for: „To jest naprawdę straszne, co się dzieje. Nauczyciele nie dają sobie w ogóle rady z uczniami i mają, za przeproszeniem, w dupie wszystko. Wypowiadam się na przykładzie mojego gimnazjum rejonowego... eh, szkoda gadać.”; „U mnie w klasie pierwsza wycieczka w I gimnazjum wyglądała tak, że praktycznie ten, co lubił palić, to palił, a każdy pił i niektórzy tak, że ich musieliśmy kłaść spać, bo by się skapnęli nauczyciele, o ile się nie skapnęli. Na następnej wycieczce to już maryśka nawet się znalazła w pewnej zamkniętej grupie.”; uczeń III klasy: „W zeszłym roku na zielonej szkole na widok setek paczek po papierosach i puszek po piwie wychowawczyni zwołała zebranie klasowe i rzekła tylko: «niech to zostanie między nami». Nie zostało, ale to inna historia. Problem polega na tym, że od tej pory wszyscy palą i piją jeszcze więcej... Poza tym – czego spodziewać się po ludziach, którzy już w piątej klasie podstawówki wyzywają swego nauczyciela od ch**w, a nauczycielce mówią że chcą się z nią pie*****ć itp.? Nie wspominając już o palących dziesięciolatkach – ostatniej nowości na osiedlu...” Osoby mające za sobą gimnazjum często określają je jako ‘szkoła przetrwania’, ‘sport ekstremalny’. Informacja od byłej nauczycielki w gimnazjum: „Pracowałam w szkole, gimnazjum. Widziałam rzeczy, od których włos się jeży na głowie: dwóch uczniów pobiło się do krwi na lekcji fizyki w sąsiedniej klasie u nauczycielki, która «podobno umie trzymać klasy w ryzach»; młoda nauczycielka zakłada sprawę uczniowi, który wchodzi do niej na lekcję i prowokuje ją wulgarnościami w stylu «obciągnij mi»; 100-kilogramowy osiłek na sterydach nagle wstaje na lekcji i nazywa mnie szmatą, a cała klasa ma tzw. bekę itp. Nauczyciele milczą, bo dyrekcja ma na to tylko takie argumenty: «To wasza wina, to wy nie dajecie sobie rady, to wy minęliście się z zawodem». Ja się na pewno minęłam, nie ma we mnie Stasi Bozowskiej, uciekłam gdzie pieprz rośnie.” Od siebie dodam, że od znajomych uczących w technikach słyszałem, iż groźby, próby zastraszenia nauczyciela są w szkołach dosyć częste. W niemal każdej klasie znajdzie się młodociany, choć często wyrośnięty nad wiek kandydat na przestępcę, który czuje się bardzo cwany i wyszczekany. Próby zaprowadzenia dyscypliny w takiej klasie są praktycznie niemożliwe, a „nadepnięcie na odcisk” takiemu cwaniakowi kończy się lekko tylko zawoalowanymi groźbami typu: „po co panu kłopoty?”, „wie pan, ile teraz kosztują felgi do Golfa?”. Może warto jeszcze dodać, że czasem dochodzi do realizacji tych gróźb. Nowością dzisiejszej szkoły w porównaniu z latami 80. jest pedagog i psycholog szkolny. Myślę, że niejeden „trudny wychowawczo” przypadek jest w szkołach jakoś prostowany przez tych pracowników. Jednak ogólnie biorąc, wprowadzenie tych funkcji nie powstrzymało eskalacji przemocy w szkołach. Ilustracją niech będzie tu kolejny przykład, szkoła podstawowa, rok 2006: „Moja wnuczka została poturbowana przez kolegę z klasy. To jego czwarta z kolei szkoła. Zareagowałam natychmiast, rozmowa z pedagogiem szkolnym, z wychowawcą – chłopiec sprawia wielkie problemy wychowawcze, ubliża nauczycielkom, pluje na dzieci, rzuca przedmiotami. I co dalej? Poradzono dzieciom, aby mu ustępowały, aby nie wzbudzać jego agresji. Wg mnie ten chłopiec przekroczył granicę, a ustępowanie to pobłażanie. Tak się hoduje łobuzów. Miałam okazję porozmawiać z mamą chłopca, powiedziała, że winne są inne dzieci. Teksty «mój syn jest pod opieką psychologa» wyjaśniły wszystko.” Fragment artykułu z lokalnej gazety z 2006 r. również wskazuje na dramatyczny stan obecnego szkolnictwa: „Brak dyscypliny w szkołach przybrał takie rozmiary, że przeszkadza to już nawet niektórym uczniom. Koronny argument zwolenników powszechnego luzu jest taki, że nie ma złych uczniów, lecz tylko nieudolni nauczyciele. (...) Nauczyciel musi mieć wiele skutecznych instrumentów oddziaływania na ucznia. Uczeń musi się poddać rygorom nałożonym przez szkołę, bo takie są zasady gry. Trzeba naszym szkołom przywrócić normalność. Lawina chamstwa jest trudna do zatrzymania. Nie pomagają ochroniarze, przepustki, zamykane bramy, tropiące psy, bo sytuacja już dawno wymknęła się spod kontroli. Kiedyś poszliśmy za modą totalnej liberalizacji, wzorowanej na niektórych krajach zachodnich. Obecnie zbieramy owoce. Obrońcy słusznych praw dziecka namiętnie bronili przywileju samorealizacji szóstoklasisty poprzez noszenie kolczyka w nosie lub przebijanie agrafką pępka. W dobrym tonie było urządzanie palarni dla uczniów, a jak ktoś pociągnął na lekcji piwko z gwinta, to nikomu nie przeszkadzało.” Z 2006 roku pochodzi również następująca wypowiedź jednego z organizatorów społecznej kampanii Szkoła bez przemocy: „Z dotychczasowego przebiegu naszej akcji wynika, że w szkołach panują strach i zmowa milczenia. Dyrektorzy szkół udają, że u nich nie ma problemu przemocy i agresji. Nauczycieli, którzy skarżą się na przemoc, zmusza się do milczenia albo do odejścia z pracy.” Nasze szkolnictwo zatem było i jest chore, przy czym choroba ta na pewno nie zaczęła się od dręczenia toruńskiego anglisty w 2003.

Dziecięce bójki i inne aspekty dorastania


Dziecięce bójki dawniej i dziś. Grafika, Vilhelm Pedersen, XIX w. oraz kadr z klipu umieszczonego w serwisie FightClub.com, 2007. Podobieństwo tych sytuacji mimo różnicy epok sugeruje, że w pewnym wieku przejawy agresji u chłopców są instynktowne – co za wyzwanie dla szkoły...

Nie mam obecnie kontaktu ze środowiskiem szkoły podstawowej, ale wszystko wskazuje na to, że dziecięce bójki były, są i będą. Jeśli chodzi o moje szkolne wspomnienia, to nie pamiętam dokładnie, czy bójki zaczęły się w I klasie, czy w II, w każdym razie w mojej pierwszej szkole (klasy I-III) były to raczej krótkie spięcia i przewracanki na przerwach. Najgorszą rzeczą dla chłopaka była sytuacja, gdy w jego obronie stawał rodzic, pamiętam, że raz mama nakrzyczała na jednego mojego przeciwnika i odczułem to jako wielkie upokorzenie. W ten sposób nauczyłem się, że lepiej za wiele nie opowiadać rodzicom. W mojej następnej szkole (klasy IV-VI) bójki na pięści po lekcjach były już przyjętym „męskim” sposobem na rozwiązywanie rozmaitych sporów. Wieść o planowanej bójce szybko roznosiła się po klasie i po lekcjach w stałym miejscu dochodziło do konfrontacji. Zawodnicy znajdowali się w środku kręgu, a pozostali nie byli tylko biernymi widzami. Nie pozwalali, żeby wymiana ciosów wymknęła się spod kontroli, a po jej zakończeniu przez aklamację wyłaniany był zwycięzca, ewentualnie określano wynik jako nierozstrzygnięty. Następnie zawodnicy umawiali się na rewanż lub – w przypadku walki nierozstrzygniętej – na jej dokończenie, zwykle następnego dnia (często kolejne starcie już nie następowało, gdyż w międzyczasie spór został zakończony). No i czasem jeden czy drugi chodził potem z fioletowym okiem, ale w tym wieku pełna dyskrecja była już sprawą bezdyskusyjną. Zresztą i bez bójek wciąż trafiały się jakieś zadrapania i siniaki a szkolna pielęgniarka stale miała robotę przy ich opatrywaniu.

Zdarzało się, niestety, że starsi chłopcy zaczepiali młodszych. Nie wiem jak jest teraz, ale wtedy na tyle skutecznie wpojono nam zasadę, aby nie bić słabszych (co prawda, trudno zbić silniejszego...), że uważaliśmy to za bardzo niehonorowe. A jeżeli ktoś już znalazł się w sytuacji zaczepianego, trzeba było postraszyć napastnika starszym bratem albo chociaż starszym kolegą (nawet jak się go nie miało w rzeczywistości). O ile pamiętam, nieraz byłem obiektem takich nieprzyjemnych ataków, polegało to na tym, że starsi robili sobie specyficzną zabawę z zaczepiania i poszturchiwania, natomiast nie spotkałem się z wyłudzaniem pieniędzy. Innym aspektem szkolnych awantur było prześladowanie rówieśników z tej samej klasy, przyznaję to ze wstydem. Co ciekawe, nie przypominam sobie takich praktyk w pierwszej szkole, ale w drugiej były one na porządku dziennym i też w tym uczestniczyłem, chyba dlatego aby nie odróżniać się od innych. Ofiarą prześladowania polegającego głównie na przezywaniu, gonieniu i umiarkowanemu męczeniu był zazwyczaj jakiś okularnik, grubas albo po prostu klasowy oferma (nie wiem jak to się działo, ale jakoś w każdej klasie trafiał się taki osobnik). Dziś, gdy sobie to przypominam, to wydaje mi się to dziwne, ale jedna i ta sama osoba raz dostawała wycisk, a innym razem była normalnym towarzyszem zabaw. Dla porównania podaję aktualne historie. 27.10.06 w gimnazjum w Pyzdrach trzech 14-letnich uczniów na przerwie znęcało się nad rówieśnikiem. Dwóch trzymało go za ręce, trzeci ściskał mu jądra. Poszkodowany uczeń został przewieziony do szpitala, okazało się, że konieczna jest operacja. Jak podał dyrektor szpitala: „Trzeba było dokonać amputacji jednego jądra wraz z powrózkiem. Drugie jądro wydaje się być do uratowania.” Według sprawcy był to rodzaj zabawy. Trwała ona od pewnego czasu, nie zawsze jej ofiarą był 14-latek, który trafił do szpitala. O podobnych „zabawach” opowiada dziennikarzowi Przeglądu uczennica LO w Warszawie: „Mieliśmy kolegę, którego maltretowała cała klasa. Na przerwach ludzie ciągnęli go za narządy. A raz, na wf, wsadzili mu marker w odbyt.” No cóż, do tego typu „zabaw” u nas nie dochodziło i to nie tylko dlatego, że markery nie były jeszcze w użyciu.

W klasach VII-VIII (dzisiejsze gimnazjum) dziecięce bójki w zasadzie skończyły się. Jeśli dochodziło do konfrontacji, to raczej poza szkołą z przedstawicielami innej szkoły czy innego osiedla. W takich sytuacjach liczyła się głównie przewaga liczebna. W ogólniaku niemała część z nas zaczęła trenować rozmaite sporty i przywiązywaliśmy sporą wagę do sprawności fizycznej, ale bójek raczej unikaliśmy, choćby z troski o własne zdrowie i życie. Nie tak trudno trafić na wariata, który sprzeda człowiekowi kosę. Na sprawiedliwość też trudno liczyć, gdy wszędzie plenią się lokalne układy mafijne współdziałające z policją i miejscowym establishmentem, za obronę konieczną można trafić za kratki, a świadkowie boją się zeznawać w trosce o bezpieczeństwo swoje i swoich bliskich. To wszystko są charakterystyczne cechy całej III RP będącej do dziś na poły krajem cywilizowanym, a na poły trzecim światem.

Klasy VII-VIII były okresem nasilenia się tzw. końskich zalotów, czyli dokuczania dziewczynom. Oprócz klasycznego pociągania za włosy czy wrzucania śniegu pod bluzkę pamiętam też strzelanie do dziewczyn z procy papierowymi skoblami. Prawdziwe celne proce i skoble z drutu robiło się w młodszych klasach (szczęście, że nikt wtedy oka nie stracił). Potem to była tylko taka zgrywa, ktoś przyniósł do szkoły starą gumę do ćwiczeń, która – jak się okazało – była zrobiona z pęku gumek (podobnych do recepturek tylko bardziej elastycznych), no i wymyśliliśmy procę przez zawiązanie gumki na kciuku i palcu wskazującym oraz skoble wykonane ze zwiniętego papieru. Reasumując, ówczesne końskie zaloty były stosunkowo niewinne w porównaniu z dzisiejszymi. Nie twierdzę, że nie zdarzało się klepnięcie dziewczyny w tyłek, ale nie przeradzało się to jednak w chamskie obmacywanie... Lata 80. nie były wolne od afer seksualnych w szkołach, różnica polega także na tym, że nie było ryzyka kompromitacji przez umieszczenie nagrania w Internecie. W klasach VII-VIII, kiedy chodziłem do ostatniej z moich 3 podstawówek, w mojej szkole były znane 2 przypadki ciąż, jedna w VI klasie a jedna w VIII (dziewczyna z mojej klasy). Częściej słyszało się o aferach w internatach (zwanych też bursami). Złapanie na seksie w internacie wiązało się z dużymi nieprzyjemnościami, zwykle – z usunięciem ze szkoły. Słyszałem o kilku takich przypadkach, przy czym najciekawszy dotyczył homoseksualnych stosunków między nauczycielką-wychowawcą w internacie a 2 uczennicami.

Papierosy w szkole pamiętam tylko w pokoju nauczycielskim – czasem zdarzała się okazja i można było zobaczyć, że atmosfera jest tam tak gęsta od dymu papierosowego, że – jak to się mówi – siekiera by zawisła w powietrzu. Palenie przez uczniów w ubikacjach nie było popularne, zresztą palenie wtedy kojarzyło się raczej z jakimś marginesem społecznym, mówiło się, że kto pali papierosy ten nie urośnie, choć krążył też dowcip: Sport to zdrowie, póki tata się nie dowie (Sport to była nazwa najbardziej popularnych papierosów). Alkohol w moim towarzystwie zaczął się pojawiać w drugiej połowie 4-letniego ogólniaka (17-19 lat), ale raczej poza szkołą i szkolnymi imprezami (wycieczki, biwaki). Zdarzało mi się wypić w parku wino patykiem pisane, kupował ten z nas, który skończył już 18 lat i miał już dowód osobisty. Zapewne trochę inaczej wyglądałoby to, gdybym mieszkał w internacie. Narkotyki kojarzyły mi się wtedy głównie z ośrodkami Kotańskiego i ludźmi, którzy w życiu całkowicie się stoczyli, jak na polskim filmie Czas dojrzewania z 1984, z drugiej strony kojarzyły się z widowiskowym filmem Odmienne stany świadomości (Altered states) z 1980. W obu przypadkach były to dla mnie sprawy dość odległe.

Seks, przemoc i kasety wideo

Trudno dać jednoznaczną odpowiedź na pytanie, w jakim stopniu specyficzne „zabawy” dorastającej młodzieży są dziś bardziej brutalne, bezwzględne czy wyuzdane niż w latach 80. Na pewno lata 90. przyniosły tu jakieś istotne zmiany. I tak subkultury dresiarzy i blokersów w latach 90. wniosły swój wkład w zwiększenie natężenia bezmózgiej przemocy na naszych ulicach i w szkołach. Podobno w połowie lat 90. do szkół zawędrowało nawet z wojska i zakładów karnych zjawisko fali, zwane w szkołach koceniem (policyjne statystyki odnotowują rocznie w pojedynczej placówce 2-3 zdarzenia kryminalne, u podłoża których leży fala), wcześniej fala w edukacji występowała tylko w internatach. Inna zmiana to pojawienie się w szkołach narkotyków od lat 90. Seks nastolatków nie jest niczym nowym, jednak specyficzna edukacja seksualna promowana od lat 90. przez młodzieżowe pisma typu Popcorn czy Bravo i inne kanały popkultury (hasło róbta co chceta) spowodowała wyraźne obniżenie przeciętnego wieku inicjacji seksualnej. Do tego dochodzi wulgaryzacja tej sfery życia – gimnazjaliści już nie tylko palą w ubikacjach, ale i uprawiają tam seks. Przyczyną dramatycznej różnicy między pokoleniami jest jednak głównie technologia obecnej dekady, a mianowicie łatwość dostępu do Internetu, filmowania kamerami wbudowanymi w telefony komórkowe oraz przesyłania i udostępniania swoich produkcji. Tę technologiczną różnicę ciężko jest wychwycić wielu dorosłym, którzy co prawda korzystają z tej samej techniki, ale nie zdają sobie sprawy jak bardzo przeniknęła ona życie dzieci i młodzieży. Problem zauważa się tylko przez pryzmat skandali obyczajowych czy dramatów takich jak samobójstwo młodego człowieka, którego nie tylko poniżono, ale i rozpowszechniono zarejestrowany incydent poniżenia. Pomija się przy tym całą szkolną codzienność ze specyficznymi zabawami polegającymi na reżyserowaniu i filmowaniu „śmiesznych” przypałów, głupawych popisów w stylu Jackass (tzw. dżakasy), bójek, molestowania seksualnego czy samego seksu. Często też źle definiuje się problem – nie jest nim przecież telefon z kamerą, Internet czy ciekawość i pragnienie zabawy u dzieci i młodzieży. Problem pojawia się, gdy zostaną rażąco przekroczone granice rozsądku i przyzwoitości w tych zabawach. Aby zminimalizować ilość takich przypadków, nie wystarczą proste rozwiązania, konieczne jest wypracowanie nowoczesnego a jednocześnie skutecznego modelu pedagogicznego i jego konsekwentne wdrożenie. Medialne doniesienia i sensacje dotyczące rejestrowania przez uczniów przemocy i seksu w szkole są warte prześledzenia, aby wyrobić sobie zdanie o roli technologii w szkolnej rzeczywistości, a także o kryzysie całego systemu szkolnictwa. Na kryzys ten składają się także mechanizmy wyciszania takich spraw, uciekania przed odpowiedzialnością, obrony chorego systemu. Rzuca się też w oczy stronniczość mediów, które zaraz po odrobieniu swojego zadania „dostarczyciela sensacji” stają zdecydowanie po stronie systemu. Zastrzegam, że dalej zostaną opisane drastyczne zdarzenia.

Kosz na głowie nauczyciela – Toruń, wrzesień 2003

Na początku września 2003 TVN i GW pochwaliły się szokującym nagraniem (program w TVN 04.09.03). Film trwający 47 minut przedstawia 2 lekcje języka angielskiego w Technikum Budowlanym w Toruniu z klasą III b (18 lat) prowadzone przez anglistę Zbigniewa K., data zdarzenia – 19.05.03 (pod koniec roku szkolnego). Nagranie zostało wykonane amatorską kamerą przez uczniów, w sali było 13 uczniów, a karę dyscyplinarną za opisane dalej zajście ostatecznie poniosło 8 z nich. Ubiór i zachowanie uczniów wskazuje na subkulturę blokersów. Na lekcji uczeń o ksywie Filut rapuje do kamery, zgodnie z hiphopową poetyką używając wulgaryzmów. Poza tym uczniowie po prostu znęcają się nad nauczycielem: wycierają twarz nauczyciela gąbką, wymachują pięściami i nogami koło twarzy, w końcu następuje słynna już scena z zakładaniem kosza na głowę. Film jest pełen charakterystycznego szczeniackiego poczucia humoru. Przykładowo, gdy dziewczyna dla zgrywy masuje nauczycielowi ramiona, wspomniany Filut woła: „A teraz dawaj dwie dychy, bo ja jestem jej alfonsem!” Padają też groźby, że „jeśli anglista komukolwiek się poskarży, to już nie żyje”. To bardzo skrócony przegląd udokumentowanych „atrakcji”, które uczniowie zapewnili nauczycielowi angielskiego. Przypuszczalnie w ciągu roku szkolnego nauczyciel zwracał uwagę, żeby nie używać na lekcji telefonów, bo na koniec ostatniej lekcji uczniowie odwdzięczają się – otaczają zaszczutego pedagoga i przystawiają mu do głowy swoje telefony z włączonymi melodyjkami. Na pozór zaskakująca jest postawa maltretowanego nauczyciela. Choć widać, że jest ciężko przestraszony, to w pewnym sensie akceptuje całą sytuację – do filmującego ucznia mówi: „Przestań, i tak nie masz kasety”, innego prześladowcę odpytuje na wyższą ocenę. Trąci to surrealizmem, który – nie oszukujmy się – jest w szkołach dość rozpowszechniony.

Jest to pierwsza tak nagłośniona afera związana ze szkolnymi patologiami i od razu pokazała ona szereg typowych zjawisk. I tak, charakterystyczne dla tej sprawy i wielu następnych jest unikanie odpowiedzialności oraz zmowa milczenia w środowisku pedagogicznym. Pierwszą reakcją dyrektorki była dość arogancka próba zamiecenia sprawy pod dywan nawet przez zaprzeczenie faktom: mianowicie stwierdziła ona, że nauczyciel brał udział w sztuce (?!) Następne wypowiedzi to zasłanianie się poprawną dokumentacją, brakiem skarg, pomiarami jakości, które nie wykazały nieprawidłowości... Sam poszkodowany nauczyciel stwierdził, że dyrektorkę poinformował o incydencie „ogólnie”, gdyż bał się uznania za niekompetentnego nauczyciela i zwolnienia z pracy, ponadto jego problemy nikogo nie obchodziły. W szkolnej dokumentacji – dzienniku był zapis anglisty na temat zajścia mówiący oględnie o „niegrzecznym zachowaniu uczniów”. Cwańsi nauczyciele „budowlanki” jakoś koegzystowali z trudnymi uczniami, a nawet wykorzystywali ich do prac remontowych w swoich domach i mieszkaniach. Gdy wyszła sprawa nagrania, nauczyciele w oficjalnym oświadczeniu podkreślili, że nie wiedzieli o tym zajściu. Co innego wynika z informacji zdobytych przez dziennikarzy – o sytuacji na lekcjach angielskiego wiedzieli i rodzice, i nauczyciele, i dyrekcja szkoły. Dyrekcja po prostu czekała do końca roku szkolnego, licząc, że „problem sam się rozwiąże” tym bardziej, że były planowane zmiany organizacyjne – połączenie szkół, w wyniku którego od nowego roku szkolnego powstał Zespół Szkół Budowlanych i Elektrycznych (oddziały zasadnicze, technikum, liceum profilowane, szkoła policealna). Gdy nagranie wyszło na jaw, sprawą zajęła się z urzędu prokuratura, poszkodowany nauczyciel złożył też na policji zawiadomienie o przestępstwie (naruszenie nietykalności cielesnej), liczył jednak, co zrozumiałe, że nadmierny rozgłos nie zaszkodzi jego dalszej pracy zawodowej. Reakcja rodziców była równie typowa jak inne aspekty tej sprawy – obwiniali oni wszystkich oprócz swoich 18-letnich dzieci, także pokrzywdzonego nauczyciela (część rodziców widziała film dużo wcześniej w domu).

01.09 (pn) w nowoutworzonym toruńskim zespole szkół odbyła się oficjalna inauguracja roku szkolnego z udziałem najwyższych władz miasta oraz przedstawicieli kuratorium. Po ujawnieniu nagrania 04.09 (cz) i 05.09 (pt) w tej samej szkole odbywały się narady z udziałem przedstawiciela kuratorium. Cała klasa IV b została zawieszona do czasu ustalenia winnych zajścia i czekała na decyzje. W szkole byli dziennikarze, ale pozostali uczniowie szkoły nie poddali się napiętej atmosferze. Jak zawsze w przypadku wypowiedzi uczniów, trzeba brać poprawkę na to, że mogą być one przesadzone. Pokazują one jednak ich podejście: „O czym chcecie pogadać, panowie? O połączeniu szkół? A może chcecie pójść z nami do kibla? Tam wam pokażemy jak jest u nas naprawdę”; „To, co pokazali w telewizji, to mały chuj. Tu lepsze rzeczy się działy. Film jak film, taki sobie.” Uczniów IV b starali się chronić nauczyciele: „Zostawcie te dzieci w spokoju. Przecież są zupełnie zaszczute. Postawcie się na ich miejscu. One najpewniej mają jakiś plan, jak tę sytuację rozwiązać, pewnie złożą jakieś oświadczenie. Im jest przecież przykro.” Dziennikarze przekonywali, że jeżeli jest im faktycznie przykro i czegokolwiek żałują, to niech to sami powiedzą. W końcu jeden z uczniów IV b (nie należący zresztą do bezpośrednich sprawców) przekazał zdawkowe oświadczenie: „Wiemy, że zrobiliśmy źle i zasługujemy na karę. Jest nam przykro. Nie potrafimy wyjaśnić, dlaczego tak się stało. Nasz dramat powinien być przestrogą dla innych uczniów, że tak robić po prostu nie wolno. Zamierzamy przeprosić tego pana.” Zdaniem dziennikarzy uczniowie IV b, a szczególnie sprawcy dręczenia anglisty, których rozpoznali z nagrania, nie wyglądali na skruszonych. Inne materiały telewizyjne dotyczące tej sprawy pokazały jak swobodnie pozornie skruszeni chuligani wracają do popisywania się swoimi wyczynami w swoim środowisku – to również charakterystyczny rys tego typu zdarzeń. Ostatecznie podjęto decyzję – 7 uczniów zostało usuniętych ze szkoły, a jeden zawieszony. Prokuratura po 2 miesiącach śledztwa postawiła zarzuty 6 uczniom (znieważenie, naruszenie nietykalności cielesnej), o dalszych losach sprawy nie posiadam informacji. Policyjne statystyki mówią, że na terenie szkół i internatów rokrocznie dochodzi do zabójstw, gwałtów, rozbojów, setek pobić a liczba kradzieży jest rzędu 10 tysięcy. Gdy zdarzy się nagłośniona afera szuka się winnych po jednej stronie (nauczyciele, szkoły) lub po drugiej (uczniowie, rodzice), ale unika się kierowania uwagi społeczeństwa na uwarunkowania systemowe i konieczność naprawy systemu szkolnictwa.

Lodzik w toalecie – Łomża, luty 2006

III LO w Łomży, luty 2006, bohaterami jest dwoje uczniów I klasy (16 lat) określanych w mediach jako Michał i Ania. Spokojni, przeciętni uczniowie, nie są parą, na seks w szkole umówili się przez gg. Przed lekcją religii Michał pożyczył od kolegi telefon, aby uwiecznić zdarzenie i pochwalić się kolegom seksem z koleżanką uprawianym w męskiej toalecie. Para przyszła na religię spóźniona, a nieobyczajny filmik wkrótce znalazł się w Internecie i mogła zapoznać się z nim cała szkoła. Dalej następuje lokalna sensacja obyczajowa, wiadomość dostaje się do mediów, płacz rodziców, przesłuchania w prokuraturze – w sprawie: rozpowszechnianie treści pornograficznych z udziałem małoletnich, sprawca na razie nieznany. Sprawa ma zostać też przekazana do sądu dla nieletnich jako przejaw demoralizacji, bohaterom filmiku grozi upomnienie lub dozór kuratora.

W tej sprawie przedmiotem afery jest nieszczęsny filmik. Ok. 2 minut, nie ma na nim nic wielkiego, ale jest wystarczająco dużo. Rozmowa, twarz dziewczyny, kilkusekundowe zbliżenie jak dziewczyna masuje członka rękami, przekomarzanie: „Nie nagrywaj tego, bo ci nic nie zrobię. Nie zrobię ci lodzika...”, „– No to zdjęcie chociaż teraz. – Nie! Po co ci to zdjęcie? Jak ci loda robię? – No...” Chłopak nie chciał ustąpić, ale w końcu filmik się urywa, więc może dał się przekonać. Główne wrażenie po obejrzeniu to niedojrzałość chłopaka, którego niewątpliwie do działania pcha głównie chęć popisania się przed kolegami. Dyrektorka LO rozsądnie stwierdziła, że uprawianie seksu w toaletach nie jest odosobnionym przypadkiem a raczej normą, zwłaszcza klubach i na dyskotekach. Szkoła nie chce wyciągać konsekwencji, zdaniem dyrektorki Michał i Ania będą mieli dość problemów z wytykającym ich otoczeniem oraz z sądem. Przebieg tej sprawy moim zdaniem pokazuje dramatyczne rozjeżdżanie się świata szkolno-technologicznego ze światem prawno-urzędowym. Droga do wychowania młodzieży nie biegnie bowiem przez tropienie nastolatków w sieciach p2p. Natomiast złapanie na seksie w szkole, a tym bardziej podłożenie się przez dopuszczenie do rozpowszechnienia filmiku, zasługuje na upomnienie lub czasowy dozór, ale powinna to być szybka decyzja władz szkoły czy – w drastycznych przypadkach – sądu dla nieletnich, bez długotrwałych urzędowych procedur, które akurat tu w niczym nie pomogą. Tym bardziej, że na podstawie dostępnych informacji można ocenić, iż z dużym prawdopodobieństwem ta para nie tyle należała do najbardziej zdemoralizowanych dzieci w swoim środowisku, co raczej wpadła w kłopoty, rozpaczliwie próbując udowodnić otoczeniu, że są tacy jak wszyscy. Krótko mówiąc, konieczne są nowoczesne przepisy, które wytyczą młodym jasne reguły. W świetle znanych późniejszych przypadków, w których rozpowszechnienie lub grożenie rozpowszechnieniem kompromitującego filmiku doprowadziło do tragedii – samobójstwa młodego człowieka, widać też konieczność zapewnienia odpowiedniej opieki psychologicznej przy każdym tego rodzaju zdarzeniu.

Upokorzenie Ani – Gdańsk, październik 2006

Gimnazjum nr 2 w Gdańsku, klasa II f (14 lat), data zdarzenia – 20.10.06 (pt). Licząca 25 osób klasa II f na jednej z lekcji została pozostawiona bez opieki. Jedna z uczennic, Ania została bardzo mocno upokorzona przez 5 uczniów, doznała przemocy i molestowania seksualnego na granicy gwałtu na oczach reszty klasy, przynajmniej część klasy dobrze się przy tym bawiła, w każdym razie nikt nie zawołał na pomoc nauczycieli, sprawcy filmowali swój wyczyn. Finał zdarzenia jest dla dziewczynki tragiczny. Duży zasób materiałów dotyczących tego zdarzenia został przeze mnie zebrany i przedstawiony w ujęciu chronologiczno-problemowym w odrębnym wpisie: Sprawa Ani z Gdańska, 2006.

Uzupełnienie [26.04.08]

W portalu o2 z datą 18.04.08 ukazał się artykuł pt. Jak walczyć ze strachem przed szkołą na podobny temat, który potwierdza moje spostrzeżenia, iż komunistyczna szkoła nie była tak spokojna, jak to niektórzy dzisiaj próbują malować. Oto jego fragment:

Wiele osób kultywuje tęsknotę za komunistyczną szkołą, w której było może trochę ogłupiająco, bo indoktrynowano młodzież i wszechobecna była dyscyplina, ale każdy czuł się bezpiecznie i nikt na nikogo nie napadał. Jest to jeden z wielu mitów, które rozpowszechniają starzejący się Polacy, których dzieciństwo i młodość przypadło na ostatnie dziesiątki lat PRL. Nie jest prawdą, że komunistyczna szkoła była bezpieczna, może była bezpieczniejsza, ale też nie zawsze. Zdarzały się tam historie równie makabryczne i kuriozalne jak te, o których słyszymy dzisiaj.

– Pamiętam, jak w naszej szkole pewien chłopak, znany z tego, że trochę wagaruje i ma niezbyt wesołą sytuację w domu, był odpytywany na lekcji – opowiada Rafał, dziś 35-latek. – Ten facet nic nie umiał i okropnie nudził się przy tej tablicy, a nauczycielka mówiła, mówiła i mówiła, chcąc mu dokładnie wytłumaczyć, w jakiej beznadziejnej sytuacji stawia sam siebie. On w końcu nie wytrzymał i z głupim uśmiechem na twarzy podszedł do niej, wziął z biurka dziennik i z całej siły uderzył ją w głowę. To nie były jeszcze czasy kompotów ze słomy makowej, więc na pewno nie był naćpany, on się po prostu zrelaksował w ten sposób. I co? Nauczycielka poleciała do dyrektora? Nic podobnego, udała, że wszystko jest ok. Nie mogła przecież oznajmić, że nie radzi sobie z uczniami na lekcji, że tłuką ją dziennikiem. Sprawa rozeszła się po kościach.

7 kwietnia 2008

Szkoła dawniej i dziś (2) – gadżety

Elektroniczne gadżety ery przedkomórkowej

Porównanie elektronicznych gadżetów, które fascynowały uczniów szkoły lat 80. z gadżetami dzisiejszymi wypada dramatycznie. Przyczyna jest prosta, wystarczy zastanowić się nad upowszechnieniem się telefonii komórkowej na przełomie dekady lat 90. XX wieku i 00. XXI wieku. Przeciętny dorosły, który zazwyczaj około roku 2000 zaczął używać telefonu komórkowego, o ile ma refleksyjną naturę, musiał spostrzec jak szybko uzależnił się od tego gadżetu. Choć w roku 2000 w miejskim krajobrazie było więcej automatów telefonicznych niż dziś, to dosłownie po miesiącu używania telefonu komórkowego trudno było sobie wyobrazić, jak w ogóle można bez niego funkcjonować. Prymitywny jeszcze przenośny telefon (ang. mobile) z monochromatycznym wyświetlaczem mieszczącym 3-4 linijki tekstu oraz z kilkoma podstawowymi funkcjami wystarczył, aby dokonała się mała rewolucja cywilizacyjna. Skoro dorosła osoba, po tak krótkim czasie uzależnia się od tego urządzenia, to co dopiero dzieci, które rosną w otoczeniu telefonów komórkowych? Podejrzewam, iż wiedzę o tym, że ich rodzice nie mieli w wieku szkolnym komórek, dzieci przyjmują ze współczuciem podobnym do tego, z jakim niektórzy pochylają się nad marnym życiem naszych przodków w epoce kamienia łupanego.

Czy rzeczywiście nasz los (mam tu na myśli „dinozaurów” chodzących do szkoły w dekadzie lat 80.) był tak marny? Moim zdaniem – nie. Przede wszystkim nie można odczuwać przykrości z powodu braku czegoś, co w danym momencie nie istnieje. Nasze szkolne życie wypełnione było problemami na miarę tamtych czasów i nie mieliśmy ułatwień, ale i kłopotów związanych ze zmianą cywilizacyjną, którą przyniosła telefonia komórkowa.

Oczywiście technika nie stała w miejscu także w latach 80. Na świecie pierwsze elektroniczne gadżety zaczęły nieśmiało pojawiać się w latach 70. Lata 80. to już wielki rozkwit rynku kieszonkowych kalkulatorów i zegarków elektronicznych. Nieliczne egzemplarze tych gadżetów zaczęły pojawiać się w Polsce, gdy tylko zelżał rygor stanu wojennego w 1983. Wkrótce drobna elektronika użytkowa „Made in Hong Kong” okazała się – obok tureckich kożuchów – hitem handlowych wycieczek, na których dorabiało się wówczas sporo obrotnych osób (dla jasności dorabiało się – powiedzmy – Trabanta). Sam jako dzieciak przez długi czas używałem tandetnego zegarka elektronicznego Montana (albo podobnego), który miał funkcję daty, stoper oraz „budzik” z kilkoma melodyjkami do wyboru. Stoper miał dokładność setnych części sekundy, co oczywiście nie miało żadnego praktycznego znaczenia. Szczytem tandety były zegarki z kalkulatorem, w którym mini-przyciski dało się wciskać jedynie czubkiem długopisu. Przypomina się też wesołość, jaką w tamtym czasie budziła toporna elektronika importowana ze Związku Sowieckiego. Ruskie zegarki elektroniczne były oficjalnie i bez problemów dostępne w sklepach ZURiT (Zakłady Usług Radiowych i Telewizyjnych), ale nie znam nikogo, kto nosił taki zegarek. Do jednego produktu „Made in USSR” mam jednakowoż sentyment. To Электроника Б3-38 (Elektronika B3-38), pierwszy kalkulator naukowy w moim życiu, który wiernie mi służył przez okres ogólniaka. Miał wyświetlacz 9-cyfrowy (bez rewelacji), ale za to była notacja naukowa, obsługa zagnieżdżonych nawiasów, obliczenia na stopniach i dużo funkcji matematycznych a także praktyczna funkcja powtarzania ostatniego działania. Trzeba dodać, że Rosjanie mieli manierę projektowania nader wymyślnej, mało intuicyjnej obsługi swoich urządzeń elektronicznych. Nie inaczej było w B3-38, ale wtedy jakoś był czas, aby to spokojnie rozpracować (instrukcja zawierała multum praktycznych przykładów rozpisanych krok po kroku), a ten kalkulatorek miał po prostu swój urok. Był też naprawdę mały i nie tak toporny jak wiele innych rosyjskich produktów. Nie wiem do końca dlaczego, ale gdyby nostalgię mierzyć w punktach, to Elektronika B3-38 miałaby u mnie 10/10.

Wczesne zegarki z kalkulatorem, estetyczny projekt Casio, 1980 (takie nie trafiały do Polski) oraz tandetny produkt w stylu „Made in Hong Kong”, ok. 1984; w obu przypadkach – gadżet o znikomej praktycznej użyteczności.

Kalkulator naukowy Elektronika B3-38 o wielkości porównywalnej z kartą kredytową, 1979; kalkulatory te czasem spotykało się w Polsce przez całą dekadę lat 80.

Druga połowa lat 80. przyniosła też kieszonkowe gierki elektroniczne – popiskujące pudełeczka z wyświetlaczami LCD. Odnotowuję ten fakt tylko z kronikarskiego obowiązku, gdyż ten rodzaj zabawek zupełnie mnie nie zainteresował. Nawet najprostszy komputer 8-bitowy pozwalał wgrywać nieskończenie wiele programów, w tym gier, z których każda mogła wciągnąć na wiele dni. Urządzenia, które były sprzętowo dostosowane do jednej tylko gry jakoś mnie nie pociągały. W szkole widywało się takie gierki, ale raczej wśród uczniów klas niższych niż VII. W latach 90. dotarły do Polski przenośne konsole do gier z wymienialnymi grami zapisanymi na kartridżach (Game Boy); innym potomkiem kieszonkowych gierek elektronicznych były zabawki tamagotchi, na które zapanowała chwilowa moda w 2. połowie lat 90., ale w tym wpisie koncentruję się na porównaniu dzisiejszej szkoły tylko z latami 80.

Przykłady kieszonkowych gierek elektronicznych z lat 80. Słynny Wilk z rosyjskiej kreskówki łapiący w grze jajeczka do koszyka jest do dzisiaj przez wiele osób wspominany z nostalgią.


Nokia N93, 2006 to urządzenie, które wydaje się dobrze obrazować pojęcie ‘gadżet’. Przy okazji widać, jak zmieniły się elektroniczne gadżety w ciągu 20 lat.

Do czego dziecku jest potrzebny telefon komórkowy?

W tym fragmencie wpisu zajmę się kwestią telefonów komórkowych u uczniów klas początkowych, aby dalej przejść do zjawisk częściej spotykanych w gimnazjum i liceum. Odpowiedź na pytanie postawione w tytule nie jest tak oczywista, jakby się wydawało. Naiwność wielu dorosłych jest tu wręcz niewiarygodna. Otóż niektórzy rodzice potrafią każdego z zaangażowaniem przekonywać, że wyposażenie dziecka w telefon komórkowy zwiększa kontrolę nad pociechą i zapewnia jej bezpieczeństwo, pozwala na przywołanie przez dziecko pomocy w razie zasłabnięcia czy porwania, wyglądają przy tym, jakby sami siebie próbowali oszukać. Dzieci oczywiście skwapliwie potwierdzają tę rzekomą użyteczność komórki, dla nich pretekst może być w zasadzie zupełnie dowolny, gdyż posiadanie komórki jest życiową koniecznością, ale z zupełnie innych powodów. Chodzi przede wszystkim o prestiż w grupie albo wręcz spełnienie warunku przynależności do grupy, w której głównym tematem rozmów są funkcje telefonu, rodzaj polifonii, ściąganie nowych dzwonków czy gier do telefonów. Telefon powinien mieć funkcję odtwarzacza MP3, dyktafonu, przeglądania Internetu oraz wbudowany aparat cyfrowy i kamerę – lista bajerów wydaje się rosnąć bez końca... Kontrolna funkcja telefonu komórkowego jest z punktu widzenia dziecka złem koniecznym, niezbędnym ustępstwem czynionym tylko dlatego, aby mieć jakże niezbędną komórkę. Z drugiej strony trzeba mieć na uwadze, iż większość dzieci przychodzi do szkoły z telefonami komórkowymi już od I klasy podstawówki i dziecko bez telefonu czułoby się wyobcowane, a narażone jest na wyśmianie nawet wtedy, gdy telefon jest za mało nowoczesny. Często znajomość zaczyna się od pytania o model telefonu, czy demonstracji jego funkcji. W czasach silnego nastawienia na konsumpcyjny styl życia dorośli nie umieją ani mądrą radą, ani własnym przykładem lepiej ukierunkować zainteresowań dzieci. Podsumowując, telefon komórkowy jest dziś dla dziecka zaawansowaną technicznie zabawką o ogromnych możliwościach oraz przedmiotem niezbędnym do funkcjonowania w grupie rówieśniczej.

Wielu rodziców przyjmuje do wiadomości tę szkolną rzeczywistość i natychmiast staje przed kolejnym problemem. Z policyjnych statystyk wynika, że telefon u dziecka jest najczęstszym powodem przemocy szkolnej, stając się przedmiotem wyłudzenia, wymuszenia czy zwykłej kradzieży. Poza szkołą dzieci z młodszych klas są – jako najłatwiejszy cel dla bandytów – szczególnie narażone na napady rabunkowe, których celem jest odebranie komórki. Rodzic staje więc przed dylematem czy wyposażyć dziecko w atrakcyjny telefon, aby nie było narażone na śmieszność w klasie z powodu niemodnego telefonu, czy raczej dać mu jakiś przestarzały model, którym przestępcy wzgardzą ze względu na trudności ze sprzedażą, aby oszczędzić strat i stresów związanych z możliwą napaścią. Co ciekawe, to nie nauczyciele czy rodzice a właśnie policja, kierując się statystykami przestępstw, najczęściej apeluje o zaprzestanie przychodzenia do szkoły z telefonem komórkowym. Komenda w Białymstoku w ramach programu Bezpieczna komórka wprowadzonego w styczniu 2008 zaleca: „Abyś nie został okradziony, jeśli nie ma takiej konieczności – najlepiej nie noś telefonu do szkoły”

Wieczna wojna – nowa broń

Nie ma sensu twierdzić, że w latach 80. uczniowie nie walczyli z nauczycielami. Wojna nerwów, agresja słowna a nawet fizyczna, arogancja występowała i kiedyś, i teraz. Telefon komórkowy stał się po prostu nową bronią w tej wojnie, a nie jej przyczyną. Trzeba jednak przyznać, że – bronią bardzo skuteczną w rękach uczniów. Ulubione zabawy to choćby puszczanie na złość nauczycielowi dzwonków czy innych dźwięków z telefonu, poza tym puszczanie sygnałów, sms-owanie, odbieranie połączeń (jeśli w danej szkole dopuszcza się odbieranie połączeń od rodziców, to oczywiście dzwoni rodzic w pilnej sprawie), słuchanie muzyki MP3 (zanim nauczyciel nakłoni wszystkich „melomanów” do wyjęcia słuchawek z uszu mija kilka minut), robienie zdjęć, filmów na lekcji. Jeśli chodzi o rozmowy, to uzasadnienia są różne, ale oczywiście każda rozmowa jest najpilniejsza na świecie – a to umawianie wizyty u lekarza (wyjaśnienia z wyrzutem w głosie), a to chodzi o pracę za duże pieniądze (zajmuje się helpdeskiem, zarządza importem elektroniki z Chin – wyjaśnienia tonem pełnym wyższości) – więc jak w ogóle nauczyciel „śmie” kwestionować prawo do rozmów w tak ważnych sprawach. Niektórzy uczniowie czują potrzebę zaistnienia na lekcji poprzez rozmowę, w czasie której udają przyciszony głos, ale szczególnie głośno wygłaszają np. kwestie, w których wydają polecenia domniemanemu pracownikowi albo ratują kogoś z ciężkiej opresji – takie momenty są chyba ich życiowym spełnieniem. Inni, chcąc podkreślić swoją „kulturę”, raczej wychodzą z klasy w celu odebrania „pilnego” telefonu, gorzej, gdy wychodzą kilka razy w ciągu jednej lekcji i to samo robi połowa klasy. Nie da się ukryć, że telefony na lekcjach uniemożliwiają sprawne prowadzenie zajęć, a – nie oszukujmy się – o to przede wszystkim chodzi uczniom. Warto też przytoczyć fragment dyskusji na temat sposobów ściągania: „Standardem były wzory w telefonie na fizyce (jak się nie miało kalkulatora, to można było korzystać z tego w telefonie... naiwne :D)”. Telefon bywa też wykorzystywany do przesłania MMS-em na zewnątrz sali zdjęcia z treścią zadań i odebrania tą samą drogą odpowiedzi.

Wg ucznia wszystkie rozmowy przez telefon komórkowy mają wagę życia i śmierci, nie ma szans, żeby mogły poczekać do końca lekcji.

Bardziej zdecydowane działania związane ze zjawiskiem telefonów komórkowych w szkołach nastąpiły z opóźnieniem typowym dla dużych systemów takich jak szkolnictwo. Zgodnie z rozporządzeniem MEN z 9.02.07 w statucie szkoły muszą być określone „warunki korzystania z telefonów komórkowych i innych urządzeń elektronicznych” przez uczniów na terenie szkoły. W większości szkół statut stanowi, że telefony komórkowe w czasie lekcji muszą być wyłączone, a standardową karą za niestosowanie się do tego przepisu jest skonfiskowanie telefonu przez nauczyciela. Zależnie od konkretnego nauczyciela i zwyczajów w danej szkole telefon jest zwracany na koniec lekcji, dnia albo jest przekazywany w depozyt do sekretariatu. Najczęściej telefon jest zwracany z depozytu rodzicowi, który musi przyjść po niego osobiście, rzadziej na koniec roku szkolnego. Takie zasady są na pozór proste, ale jak to w życiu – w praktyce bywa różnie. Wielu uczniów nie może się oprzeć pokusie pozostawienia telefonu włączonego, a gdy wibracja informuje o nadejściu połączenia, próbują dyskretnie z niego skorzystać, ryzykując konfiskatę. W przypadku niestosowania się do zakazu najczęściej spotykany jest standardowy schemat ujęty lapidarnie przez ucznia: „Telefon dzwoni, nauczyciel zabiera, rodzic odbiera.” Zdarza się też, że jest akceptowana niepisana umowa między nauczycielem a uczniami, zgodnie z którą telefony są tylko wyciszone na lekcji. W praktyce oznacza to, że uczniowie używają cichych dzwonków, alarmów wibracyjnych, sms-ują praktycznie wyłączając się przy tym z lekcji, ściągają przy użyciu telefonów pod pozorem sprawdzania godziny czy korzystania z kalkulatora lub robią na lekcji zdjęcia i filmy. Z drugiej strony coraz więcej szkół wobec nieskuteczności typowych rozwiązań wprowadza przepisy bardziej restrykcyjne, tak że obowiązuje całkowity zakaz używania telefonów komórkowych na terenie szkoły. Fragment statutu przykładowej szkoły regulujący używanie telefonów komórkowych:„W czasie trwania zajęć edukacyjnych obowiązuje bezwzględny zakaz korzystania przez uczniów z telefonów komórkowych i innych urządzeń elektronicznych, muszą być one wyłączone i schowane. Zakaz ten nie dotyczy przerw między zajęciami. Uczeń, który złamie ten zakaz będzie ukarany konfiskatą sprzętu do depozytu do końca zajęć lekcyjnych bieżącego dnia.” Dla porównania fragment bardziej restrykcyjnego statutu: „Na terenie szkoły obowiązuje zakaz posiadania telefonów komórkowych. W wyjątkowych sytuacjach, na pisemną prośbę rodziców uczeń może przynieść telefon komórkowy, który w czasie lekcji będzie złożony w depozycie u nauczyciela w widocznym miejscu na biurku. Uczeń, który nie zastosuje się do tej zasady ma obowiązek wyłączyć swój telefon i oddać go nauczycielowi, który zdeponuje aparat w sekretariacie szkoły. Telefon komórkowy będą mogli odebrać wyłącznie rodzice ucznia.”

Uczniowie podporządkowują się ograniczeniom lub nie; oto przykładowe wypowiedzi uczniów napotkane na różnych forach: „Byłoby dobrze, gdyby ludzie podczas lekcji wyciszali komórki, a nie się nimi bawili, co chwilę słychać, że ktoś dzwoni. Mi to bardzo nie przeszkadza, ale niektórzy skarżą się, że ich to rozprasza”; „Na lekcji niby nie wolno używać komórek, ale ja i tak jadę z sms-ami na maksa, ale dodatkowo słuchając nauczyciela i biorąc udział w lekcji”; „Komórki to podstawowe, obok książek, sposoby przetrwania w szkole i nie sczeźnięcia z nudów... Nie mówię teraz o rozmowach, bo faktycznie to jest chamstwo”; „Korzystam z komórki w szkole o każdej porze na lekcji i na przerwie, chociaż w mojej szkole jest wprowadzony zakaz używania komórek. Jak chcę gdzieś zadzwonić to wychodzę do ubikacji.”

Pod koniec 2006 na YouTube pojawiło się kilka zarejestrowanych przez uczniów filmików przedstawiających ambitne podejście do tłumaczenia matematyki przez nauczyciela Tomasza Masłowskiego z X LO w Toruniu. Niemal do legendy przeszedł krótki wykład, którego bohaterem był Indianin Sokole Oko i jego Qń. W TVN nawet ukazał się reportaż o „matematyku od filmików w Internecie”. Zabawne jest to, że „niezależna” TVN wyszukała te filmiki i dotarła do wspomnianej szkoły po kilku miesiącach, traktując ten temat jako okazję do walki politycznej z wrogim rządem. Reportaż był bowiem odpowiedzią na rozporządzenie MEN zmierzające do ograniczenia używania telefonów komórkowych przez uczniów w szkołach. Redaktorzy oczywiście nie raczyli wspomnieć, że wykłady pana Masłowskiego są wyjątkiem wśród niezliczonej ilości mniej czy bardziej ordynarnych filmowych żartów z nauczycieli i filmików z tzw. dżakasami wrzucanych na YouTube, gdyż podważyłoby to tezę reportażu o rzekomym zacofaniu znienawidzonego ministra edukacji. Gdyby telefony komórkowe były używane w szkole przez uczniów jedynie do celów dydaktycznych i za zgodą nauczycieli, to byłoby piękne, ale nikt nie jest na tyle naiwny. W ostatnim czasie wyszło na jaw sporo informacji o uczniowskich wybrykach związanych z filmowaniem i rozpowszechnianiem filmów, niektóre sprawy skończyły się, niestety, dramatem – zostanie to omówione w innej części porównania dawnej i dzisiejszej szkoły, poświęconej przemocy w szkole.

Kwestia używania telefonów komórkowych przez uczniów w szkole jest cały czas dość gorąca. Problem ten nie jest bynajmniej polską specyfiką. Z podobnymi sytuacjami boryka się edukacja szkolna a nawet akademicka w innych krajach, w podobnym kierunku idą proponowane rozwiązania. Często prestiżowe szkoły prywatne są tu bardziej restrykcyjne niż szkoły publiczne. Szkoła posiada środki pozwalające łatwo wymusić poszanowanie przez uczniów ustalonych reguł, ale musi istnieć wola zaprowadzenia porządku, a regulaminowe kary muszą być stosowane konsekwentnie.

Szkolna pauza z telefonem komórkowym – to już uzależnienie

Gazeta Wyborcza w reportażu porównującym dzisiejsze gimnazjum ze szkołą z lat 80. podaje: „Co się zmieniło? Po pierwsze komórki. Na przerwach włączają je wszyscy. Ale nie dzwonią, bo za drogo. Większość ma telefony na kartę, wysyłają więc SMS-y, które kosztują nieporównanie mniej, albo grają w gry”. Jak widać, sięganie po telefon komórkowy, gdy tylko rozlegnie się dzwonek na przerwę stało się nawykiem, a rozmawianie, sms-owanie czy porównywanie dzwonków, tapet i innych „zdobyczy” jest stałym elementem krajobrazu szkolnej pauzy. Symbolem prestiżu ma być nie tylko „wypasiony” i naładowany modnymi dzwonkami, tapetami czy grami telefon komórkowy – równie ważne jest częste odbieranie połączeń i prowadzenie rozmów, co ma świadczyć o posiadaniu licznego grona przyjaciół oraz, że jest się potrzebnym czy też ważnym. Psycholodzy ostrzegają, że te zachowania coraz bardziej nabierają cech uzależnienia, które zostało nazwane syndromem uzależnienia od telefonu komórkowego (ang. mobile dependence syndrom). Wypełnianie czasu sms-owaniem i rozmowami przez telefon komórkowy staje się psychicznym przymusem, obsesją telefonowania. Tymczasem zdaniem psychologów nieustanne używanie telefonu komórkowego powoduje, że młodzież nie rozwija właściwie umiejętności komunikowania społecznego i wyrażania emocji. Jak zawsze okazuje się, że technikę można wykorzystać lepiej lub gorzej, przy czym nic nie zastąpi sprawdzonego zdrowego rozsądku, a także życiowej mądrości, która jednak przychodzi z wiekiem.

5 kwietnia 2008

Szkoła dawniej i dziś (1) – powierzchowność

W Gazecie Wyborczej 31.03.08 ukazał się reportaż porównujący szkołę z lat 80. ze szkołą dzisiejszą. Zadania podjęli się dwaj redaktorzy, którzy przez tydzień chodzili do I klasy pewnego gimnazjum w okolicach Gdańska i doświadczenie to skonfrontowali ze swoimi wspomnieniami. Ten reportaż to dla mnie inspiracja i okazja do odświeżenia własnych wspomnień. Na dzisiejszą szkolną rzeczywistość nie mam już bezpośredniego spojrzenia, ale nie brakuje informacji od znajomych tak czy inaczej związanych z edukacją szkolną oraz doniesień medialnych. Moje własne szkolne czasy przesłania już lekka mgiełka niepamięci. Jednak pokusa oddania się nostalgii jest zbyt silna, by się jej oprzeć. Gdyby ktoś chciał zarzucić mi błędy czy przeoczenia, wystarczy napisać... Szczególnie miłe byłoby dzielenie się własnymi wspomnieniami ze szkolnych lat dekady 1980-89. Oczywiście różnice we wspomnieniach są możliwe a wręcz naturalne, niniejszy blog nie jest wszak rozprawą naukową.

Założenia

Dzisiejsza I klasa gimnazjum następuje po VI klasie szkoły podstawowej. Dzieci zaczynające gimnazjum mają więc 13 lat. Odpowiada to VII klasie szkoły podstawowej przed reformą. Obaj redaktorzy „Wyborczej” porównują dzisiejsze gimnazjum ze szkołą wczesnych lat 80. a dokładniej: jeden z nich chodził do VII klasy w 1978, a drugi – w 1983. Mi jako punkt odniesienia posłuży szkoła lat 80. czyli bardzo już późnego PRL-u, którą trochę pamiętam. Odnajdywanie wspomnień i przy okazji szukanie różnic między okresami historycznymi jest samo w sobie ciekawe i zabawne, obawiam się tylko, żeby nie popaść w manierę idealizowania własnego dzieciństwa oraz sakramentalnego „ta dzisiejsza młodzież...” itd. Prawdopodobnie ten schemat od niepamiętnych czasów powtarza się z pokolenia na pokolenie, o czym świadczy papirus datowany na ok. 2500 r. p.n.e., w którym jakiś skryba zapisał narzekania, że świat idzie ku gorszemu, młodzież nie szanuje starszych, co przecież kiedyś było nie do pomyślenia. Tymczasem wszystko wskazuje na to, że główne schematy postępowania, w tym relacje międzypokoleniowe, są w toku dziejów tak niezmienne jak sami ludzie i ich wrodzone skłonności, a jedynie zmienia się punkt widzenia wraz z wiekiem jednostki. Będę więc przynajmniej starał się, aby wychwycić prawdziwe różnice, a nie wydumane, wynikające ze stosowania różnych perspektyw związanych z określonym etapem życia. Analiza dawnej i dzisiejszej szkolnej rzeczywistości ze względu na obszerność będzie podzielona na kilka wpisów.

Fartuszki – mundurki szkolne późnego PRL-u


Fragment zdjęcia klasowego, dzieci w fartuszkach szkolnych.

Jeszcze na początku dekady lat 80. obowiązywały w szkołach podstawowych charakterystyczne mundurki nazywane raczej fartuszkami a w szkołach średnich tradycyjne mundurki, ale obowiązek ich noszenia stopniowo zanikał w wyniku kryzysu i trudności w zaopatrzeniu, jak podaje Wikipedia. Istotnie – w sklepach brakowało wszystkiego. Ja w wyniku zmian miejsca zamieszkania zmieniałem też szkoły. W mojej pierwszej szkole obowiązywały granatowe fartuszki, a w kolejnych szkołach ubiór w zasadzie nie podlegał już regulacjom. Z tej to przyczyny szkolne fartuszki kojarzą mi się głównie z wczesnym dzieciństwem. Nie mniej wg Wikipedii w niektórych szkołach fartuszki funkcjonowały do końca lat 80. (autorzy hasła Mundurek szkolny nie podali jednak jak liczne miałyby być te szkoły). Dziś dowiaduję się, że mundurki szkolne obowiązywały na polskich terenach od zamierzchłych czasów, jeszcze w czasach zaborów, od I klasy szkoły podstawowej do matury. PRL po prostu przejął tę tradycję. Wzory mundurków i materiał, z którego były szyte, zmieniały się przez lata, jednak niewiele mi wiadomo o życiu codziennym do lat 80. Przypuszczam, że gdzieś w latach 70. w sklepach pojawiły się znane mi granatowe fartuszki, które wprowadzono we wszystkich szkołach podstawowych. Fartuszki te były zrobione z dwóch warstw dziwnego śliskiego materiału, który – jak się obecnie dowiaduję – nazywa się stilon (czyli włókno syntetyczne) lub non-iron („nonajron”, od tego, że nie wymaga prasowania). Miały kolor niebieski w różnych odcieniach – od niebieskiego do ciemnego granatu, co trochę zaburzało jednolity wizerunek uczniów. Nie było jednak wystających kolorowych elementów ubrania. Fartuszek chłopięcy miał kieszonki na piersi i nosiło się go wpuszczonego w ciemne spodnie ze zwykłego materiału, wersja dziewczęca była dłuższa z kieszonkami z boków. Obie wersje fartuszka miały biały kołnierzyk przypinany, co prawdopodobnie ułatwiało jego czyszczenie. W klasach odpowiadających obecnemu gimnazjum, czyli klasie VII i VIII, szkoły podstawowe realistycznie ograniczały się do stosowania wymogu, aby strój ucznia był granatowy. Tymczasem w szkołach średnich obowiązywały chyba niezmiennie tradycyjne mundurki z normalnego materiału.

A jak to wyglądało z punktu widzenia dzieciaka? Rozpoczęcie nauki w szkole było samo w sobie czymś niezwykle emocjonującym i fakt chodzenia w takim czy innym fartuszku schodził tu na zupełnie daleki plan. Wtedy były ważne pierwsze szkolne sukcesy i porażki, dziewczyna z ławki (w klasach początkowych rozkład uczniów w ławkach na wszystkich lekcjach był stały i zatwierdzony przez nauczyciela, przy czym praktykowano umieszczanie w jednej ławce dziewczynki i chłopca), wariactwa i niegroźne bójki na szkolnym boisku, poznawanie „tajnych” zakamarków szkoły. Fartuszki były w tym wszystkim czymś zupełnie naturalnym a jednocześnie, czymś do czego nie przywiązywało się wagi. Tylko w pamięci moich rodziców pozostanie troska o utrzymanie fartuszka w czystości, całości i jego wymiany wraz ze wzrostem ich pociechy. Myślę jednak, że robienie wielkiego halo o rodzaj materiału i cenę stroju jest stanowczo przesadzone. W czymś – tak czy inaczej – dziecko musi chodzić. Mówienie dziś we wspomnieniach o „znienawidzonych” przez dzieci fartuszkach wydaje mi się „poprawną politycznie” przesadą. Co prawda VII czy VIII klasa oznacza wiek, w którym niewiele trzeba, aby wywołać buntowniczą reakcję, ale jak już wspomniałem w tych klasach zamiast fartuszków czy mundurków stosowano wymóg dotyczący granatowego stroju. Dla mnie tak czy inaczej przygoda z regulaminowym strojem skończyła się na długo przed ewentualnym buntem – już w IV klasie wraz z nową szkołą i czasami kryzysu gospodarczego. Do dziś zresztą nie wiem, który właściwie z tych dwóch faktów był główną przyczyną pożegnania z fartuszkiem w moim przypadku. W każdym razie podobnego pożegnania doświadczyło zapewne całe moje pokolenie w ciągu lat 80., choć jeśli wierzyć Wikipedii, to „w niektórych szkołach podstawowych takie fartuchy funkcjonowały do końca lat 80.”

Tarcza szkolna

Tarcza to był kawałek filcowego materiału z wprasowanym nadrukiem z jakiegoś tworzywa. Na tarczy była zazwyczaj nazwa miasta, numer szkoły, czasem jej patron. Tarcze szkół podstawowych miały kolor niebieski, a szkół średnich – czerwony. Tarcza musiała być przyszyta do mundurka na ramieniu, a w miesiącach zimowych dodatkowa tarcza musiała być umieszczona na kurtce. Tarcze poszczególnych szkół mogły nieznacznie różnić się kształtem. Nie pamiętam już, czy tarcze dostawaliśmy, czy też trzeba było za nie płacić. Moja kształtem była bardzo podobna do tej na obrazku. Jako dzieciaki może nie do końca rozumieliśmy funkcje tarczy oraz jej znaczenie jako symbolu. Jednakże nawet w nas, krnąbrnych dzieciakach, pedagodzy wpoili nieco szacunku dla tarczy. Pamiętam, iż cieszyliśmy się, że mamy coś, co nas wyróżnia od innych szkół, wiedzieliśmy, że tarczy nie należy profanować, a kombinacje typu przypinania tarczy na agrafkę miały posmak czegoś zakazanego (rzeczywiście można było za to dostać karę). Dzisiaj patrzę na to zupełnie inaczej. Nawet jako małym dzieciakom zdarzało nam się kręcić po okolicy, czy oddawać się jakimś łobuzerstwom choćby w drodze ze szkoły do domu. Byliśmy wtedy poza kontrolą rodziców, chcieliśmy się bawić po swojemu, ale jest jasne, że dalece nie rozumieliśmy otaczającego świata. Tarcza pełniła swego rodzaju funkcję kontrolną. Gdy stało się coś złego, każdy dorosły mógł sprawdzić, do jakiej szkoły chodzi delikwent, który zbroił coś poważniejszego. Po zgłoszeniu zajścia w szkole – delikwenta czekały nieprzyjemności proporcjonalne do przewinienia, np. rozmowa z dyrektorem, wezwanie rodziców itp. Było czego się bać, a dorosły wobec niesfornych dzieciaków nie był tak bezradny, jak to może mieć miejsce dziś.

Odznaka „Wzorowy uczeń” była przyznawana „za zasługi”. Osobiście nie dostąpiłem nigdy tego zaszczytu, a sama odznaka wzbudzała we mnie mieszane uczucia, choć pewnie wtedy nie umiałbym precyzyjnie wyjaśnić, dlaczego. Z jednej strony „wzorowi” budzili jakiś podziw, nie żeby bycie wzorowym było obciachem. Z drugiej strony jednak powoli kształtował się we mnie charakter będący mieszanką nonkonformizmu z brakiem zaangażowania w myśl zasady, że „nadgorliwość jest gorsza od faszyzmu”. Nie zazdrościłem więc wzorowym, a moja ocena z zachowania w ciągu szkolnej kariery oscylowała między „poprawnym” a „wyróżniającym”.

Nie wiem, jak to wyglądało u innych, lecz z mojego punktu widzenia tarcze i odznaki zniknęły raz na zawsze razem z fartuszkami, dokładnie w tym samym czasie. Dziś, gdy rozumiem znaczenie symboli w życiu człowieka, a wręcz upatruję w symbolach większego wpływu na życie człowieka niż powszechnie się uważa, myślę, że tarcze szkolne były rzeczą jak najbardziej dobrą. Dla dzieciaka w wieku szkolnym szkoła staje się mikroświatem, częścią życia prawie tak ważną jak życie rodzinne. Należeć do innej szkoły, to należeć do innego świata; przeniesienie do innej szkoły było i chyba nadal jest jedną z dotkliwszych kar i nie chodzi tu wcale o czas dojścia czy dojazdu. Symbole potwierdzają i umacniają więzi międzyludzkie, a co za tym idzie, chęć dbania o wspólne dobro i działania dla wspólnego dobra. W mojej opinii funkcja kontrolna tarczy szkolnej była więc ważnym dodatkiem do podstawowej funkcji jaką było symbolizowanie wspólnoty i umacnianie więzi w ramach tej wspólnoty. Wzorce „wspólnotowe” utrwalone w szkole mogą przydać się przecież jak najbardziej w tzw. społeczeństwie obywatelskim. Do tworzenia społeczeństwa obywatelskiego jesteśmy wciąż namawiani przez polityków, a tymczasem naszemu narodowi cały czas jest do niego daleko w przeciwieństwie do innych krajów.

Tornister, torba na ramię


Dziewczynka z tornistrem, Katowice, 01.09.1985 (zdjęcie za uprzejmą zgodą: alexi78.blog.onet.pl)

Tornister z materiału przypominającego skórę był nieodłączną częścią wyposażenia małego ucznia w PRL-u. Mieściły się w nim w dwóch rządkach książki i zeszyty szkolne, obowiązkowy dzienniczek ucznia, piórnik no i kanapki do zjedzenia na przerwie. Czasem słyszało się narzekania, że dzieci nie powinny być zmuszane do noszenia ciężkich tornistrów, że szkodzi to rosnącemu i kształtującemu się organizmowi, ale książek i tak było coraz więcej i grubszych. Propagowano wtedy takie plastikowe pomarańczowe elementy odblaskowe przyczepiane do tornistra, też taki miałem. Rzecz jasna praktyczne znaczenie odblaski miały dla dzieci, których droga do szkoły czy przystanku przebiegała poboczem drogi. W starszych klasach nosiło się torby na ramię i wtedy pokazanie się z tornistrem byłoby raczej obciachem (w klasach I-III tornistry nosili wszyscy, chyba właśnie ze względów zdrowotnych). Ja z torbą na ramię zacząłem chodzić od IV klasy. Wiele lat później przyszła obowiązująca do dziś moda na noszenie ekwipunku na plecach przez cały okres szkolny, ale tornistry stały się bardziej kolorowe i fantazyjne, a w starszych klasach ich rolę przejmują rozmaite plecaki często dodatkowo ozdabiane przez młodzież. Plecaki już nie wyróżniają ucznia z miejskiego otoczenia, w którym stały się one modne i rozpowszechnione. Epoka toreb na ramię generalnie nie wyszła na zdrowie mojej generacji i zapewne przyczyną niejednej skoliozy było jednostronne obciążanie wątłych jeszcze kręgosłupów ciężkimi od książek torbami.

Ale może chwilowo wystarczy tej powagi. Tornistry czy torby oprócz swojej podstawowej funkcji pełniły mnóstwo funkcji dodatkowych, których nie mógłby wymyślić nieopierzony pierwszoklasista albo stary zgred. Zacznijmy od rzucania torbami. Wypełniona książkami torba zapewnia niezbędną bezwładność aby efektownym łukiem umieścić ją w pobliżu swojej ławki bez wchodzenia do klasy, prosto z drzwi, oszczędzając przy tym czas przerwy, a ile przy tym frajdy! Jeśli klasa była zamknięta, to torbę zostawiało się pod ścianą. Mogła ona przy tym pełnić funkcję świetnego siedziska, pozwalającego w czasie przerwy wygodnie przejrzeć notatki, czy wręcz nauczyć się zadanej lekcji przed spodziewaną kartkówką. Aktualnemu wrogowi można było torbę schować. Wyjątkowo perfidne było np. wrzucenie torby chłopaka do „babskiej” toalety. Wejście tam po nią nie wchodziło w grę – byłaby to bowiem długo wypominania plama na honorze. Jeśli dodatkowo potraktowany w ten sposób wróg był zbyt nieśmiały, żeby poprosić o podanie torby koleżankę, to miał niemały problem. Torby koleżanek były z kolei wykorzystywane do specyficznych żartów polegających na podrzuceniu im jakiegoś obrzydlistwa np. żaby albo zdechłego szczura. W torbie też przemycało się do szkoły różne fajne rzeczy, którymi można było się potem popisywać. Ile radości dawały wtedy zwykłe odpustowe kapiszony (używane raczej poza szkołą, o ile pamiętam). Większą siłę rażenia (słuchu) miały oczywiście korki, ale tu nieoczekiwany splot okoliczności mógł spowodować poważne problemy małego pirotechnika. Przypomnijmy mianowicie zwyczaj efektownych rzutów torbą do ławki, a teraz wróćmy do niezwykle wartościowego przedmiotu eksperymentów czy ewentualnej wymiany, jakim jest paczka korków tkwiąca w torbie... Jeden kolega w ten sposób stracił nie tylko korki, ale i torbę, książki, zeszyty no i opinię wyróżniającego ucznia. Tylko staraniom wpływowych rodziców zawdzięczał, że nie został przeniesiony do innej szkoły...

Worek i buty na zmianę

Do stałego wizerunku ucznia idącego do szkoły należał, oprócz tornistra na plecach, worek z materiału ściągany sznureczkiem na obuwie zmienne. Dokładnie nie pamiętam, ale worków raczej nie było w sprzedaży; chyba zwykle nasze worki szyły własnoręcznie mamy, babcie czy ciocie. Zostawienie dzieciaków z workami na chwilę bez opieki owocowało zaraz bitwami na te worki... Zwykle na dolnym poziomie szkoły (w piwnicach) było duże pomieszczenie z szatniami. Pomieszczenie było podzielone kratami tworzącymi boksy, każda klasa miała swój, otwierany i zamykany przez woźną i w nim zmieniało się obuwie a w zimie zostawiało się kurtkę. Co do rodzaju obuwia, to przeglądając Internet, widzę, że do lat 70. nosiło się kapcie na zmianę, zaś częstym wspomnieniem z przełomu lat 70. i 80. jest obuwie zmienne zwane pepegami, czeszkami i juniorkami. Juniorki są wspominane bez sentymentu jako niewygodne (twarde podeszwy) i brzydkie. We wspomnianym na wstępie reportażu dziennikarze piszą o juniorkach z emfazą: „To były najbrzydsze buty świata!”. Ja pamiętam z pierwszej szkoły, że na zmianę zakładało się proste obuwie sportowe typu tenisówek z jakąś gumką zamiast sznurowadeł (pepegi?). Osobne zwykłe tenisówki trzeba było mieć oczywiście na wf.

Nie przypominam sobie noszenia worków w starszych klasach, zatem od IV klasy obuwie na zmianę dla wygody nosiłem w torbie razem z książkami. Pamiętam też pewien problem, który zrodził się w starszych klasach: do tego stopnia przyzwyczaiłem się do wygody tzw. adidasów, że chodziłem w nich zawsze poza miesiącami zimowymi podobnie jak wielu kolegów. Oczywiście nie chodzi tu o firmowe Adidasy. Adidasy to była wówczas pospolita nazwa butów sportowych, a prawdziwych Adidasów, Nike’ów itp. raczej nikt nie widywał. W zimie chodziło się dość powszechnie w słynnych Relaksach, które ja również uwielbiałem. A w czym problem? Otóż na skutek mody na chodzenie w butach sportowych zarówno buty właściwe jak i na zmianę do szkoły upodobniły się do siebie do tego stopnia, że zaczęły się nie kończące podchody z woźnymi, które starały się jakoś nas kontrolować, czy faktycznie zmieniamy buty. Pamiętam pokazywanie podeszwy na żądanie woźnej itp., a za złapanie na niezmienionych butach groziło oberwanie szmatą, co nie było zbyt przyjemne... Wiem, że w wielu szkołach zmiana obuwia była wymagana niezmiennie przez cały okres szkolny, aż do matury, co więcej obowiązek ten funkcjonuje w wielu szkołach nieprzerwanie do dziś. U mnie jednak w raz z kolejną zmianą podstawówki obowiązek zmiany obuwia zniknął, a w ogólniaku też tego obowiązku już nie było.

Wrócę jeszcze na chwilę do butów Relaks. Internetowe Muzeum Polski Ludowej podaje, że były one produkowane od 1979 r. Ja posiadaczem pierwszych Relaksów stałem się ok. 1983. Był to pewien sukces, gdyż wtedy, żeby cokolwiek dostać, trzeba było mieć farta, znajomości albo zwyczajnie wystać to w kolejce. Wcześniej tylko z daleka podziwiałem u szczęśliwców ten piękny napis. O ile pamiętam, przy intensywnym użytkowaniu były to buty na jeden sezon, nie należy też zapominać o tym, że dzieciak rośnie (biedni rodzice...) W każdym razie uwielbiałem te buty za wygodną miękką podeszwę, spory stopień nieprzemakalności oraz widoczny na zdjęciu ściągacz, który po wpuszczeniu spodni w buty (tak się chodziło) sprawiał, że przy zimowych szaleństwach śnieg nie wpadał do butów. Dla niektórych miał też znaczenie śliczny napis i żywe kolory. Jednak to dziecinna kolorystyka i kształt jak z kombinezonu kosmicznego sprawił, że w końcu z żalem musiałem pożegnać się z Relaksami.

Problem jednolitego stroju

Czas przenieść się w teraźniejszość, z żalem porzucam więc chwilowo nostalgiczne wspomnienia. Zajmę się tu problemem tzw. jednolitego stroju. Na świecie ścierają się obecnie 2 poglądy: według jednego najlepsza dla młodego człowieka jest możliwość niczym nieskrępowanej ekspresji, wyrażania swojej osobowości i manifestowania indywidualizmu, także poprzez pełną dowolność w ubieraniu się. Modyfikacje tego poglądu zakładają wprowadzenie szkolnego regulaminu dotyczącego ubierania się, który może np. zakazać dziewczętom odsłaniania pępków a chłopcom chodzenia w naciągniętych na głowę kapturach. Drugi pogląd zakłada, że jednolity strój spełnia pozytywną rolę wychowawczą, powstrzymując choć trochę ekspansję konsumpcyjnego stylu życia i tzw. szpanowanie ciuchami czy negatywne zjawisko wykluczania ze społeczności z powodu noszenia niemodnych ubrań. Mundurek wg tego poglądu może też stać się elementem budowania wspólnoty i prestiżu przez szkołę (ang. team spirit). Jest jeszcze trzecie stanowisko zmierzające do wprowadzenia marynarskich mundurków w japońskim stylu wśród naszych uczennic... cóż, tym poglądem nie będę się tu zajmował ;) Rozsądna dyskusja powinna zmierzać do szczegółowego rozważenia plusów i minusów obu rozwiązań oraz wziąć pod uwagę doświadczenia innych krajów i aktualne trendy. Niestety temat jest zbyt często traktowany nadmiernie emocjonalnie, nawet neutralna w założeniu Wikipedia, relacjonuje dyskusję o mundurkach jednostronnie, podając wyłącznie stanowisko negatywne.

W niektórych krajach mundurki wprowadza się głównie w szkołach średnich (Japonia) a w innych głównie w szkołach podstawowych (Wielka Brytania). Co ciekawe w wielu krajach mundurki są bardziej oficjalne i ściślej przestrzegane w szkołach prywatnych niż w szkołach publicznych (USA, Australia). W Niemczech mundurki szkolne są praktycznie nieznane, co wynika zapewne z historii tego kraju i ciągle żywych demonów nazizmu, skojarzeń z Hitlerjugend. W Polsce temat warty jest dyskusji, jednak z pewnych przyczyn debata na ten temat została w dużej mierze zniszczona. Obwiniam tu obie strony politycznego sporu oraz media, które uczyniły sobie sport z atakowania każdego pomysłu władzy w poprzedniej kadencji Sejmu z całkowitym pominięciem zdrowego rozsądku po to, aby wykorzystać każdą możliwą okazję do prowadzenia bezwzględnej walki politycznej. Ofiarą tych praktyk stał się też pomysł wprowadzenia mundurków. Minister Giertych był rzeczywiście nie najlepszą osobą do realizacji nowych pomysłów w edukacji, a jego umieszczenie w rządzie było bardziej koniecznością polityczną (tworzenie koalicji), niż czyjąkolwiek intencją. Efektem wojny mediów z Giertychem było zbyt pośpieszne wprowadzenie prawnego wymogu stosowania jednolitego stroju w szkołach bez należytej debaty. Z drugiej strony media utrwaliły w świadomości społecznej wiele powtarzanych do dziś zupełnie absurdalnych argumentów przeciwko mundurkom, które to argumenty były prezentowane tylko celem retorycznego pogrążenia wroga (jestem przekonany, iż nasi dyspozycyjni dziennikarze tak samo wynajdowaliby argumenty za mundurkami, gdyby akurat tego wymagała polityka).

Jak wygląda krajobraz po bitwie? Ludziom wmówiono, że mundurki to komunistyczny wynalazek, którego wszyscy nienawidzili i dlatego są złe. Często jednym tchem wymienia się zgrzebne fartuszki i juniorki jako relikty PRL-u, które rzekomo usiłują teraz przywrócić wrogowie wolności. Minister Giertych w poczuciu swojej misji przeforsował ustawę o jednolitym stroju przedwcześnie, przedstawiciele PiS-u, mając świadomość obiektywnych ograniczeń, zatwierdzili ustawę w wersji złagodzonej, a media nastawiły społeczeństwo przeciwko tej idei i wyszło to, co wyszło. Obecnie obowiązek ten dotyczy szkół podstawowych i gimnazjów, licea mogą wprowadzać jednolity strój opcjonalnie. Większość szkół oportunistycznie wprowadziła jednolity strój w wersji minimalistycznej jako kamizelki z emblematem szkoły. Jak relacjonują reporterzy Wyborczej, takie kamizelki nie ukrywają znajdujących się pod nimi krzykliwych strojów, a uczniowie zdejmują je nawet na przerwach. Wprowadzając jednolity strój bez zrozumienia idei i bez przekonania, szkoły wykonują pracę antypedagogiczną, wpajając dzieciom przekonanie, że nie są ważne zasady, liczy się tylko oportunizm i cwaniactwo. Młodzież widząc u dorosłych brak konsekwencji – z jednej strony nakaz ubierania się jednolicie, a z drugiej kiepsko skrywaną (lub nie skrywaną) niechęć do tego rozwiązania – nabiera do nich pogardy i szuka autorytetów gdzie indziej, często niezbyt szczęśliwie. Nabiera też przekonania, co do słuszności wyboru konsumpcyjnego stylu życia, który to wybór zawsze jest łatwy i przyjemny. Przełamanie tego stylu wymaga pracy nad sobą i wysiłku, ale do tego szkoła taką realizacją obowiązku jednolitego stroju młodzieży nie zachęca.

Dobre szkoły starają się elastycznie dostosowywać do istniejących warunków tak, aby jak najmniej ucierpiała w tym wszystkim ich misja. Zamiast skupiać się na byle jakim wprowadzeniu minimalistycznych „mundurków”, co – jak wyżej wykazałem – przynosi więcej szkody niż pożytku, szkoły takie wprowadzają precyzyjny i ściśle przestrzegany regulamin dotyczący ubioru. Jeden element ubioru z emblematem (logo) szkoły jest ujednolicony, aby spełnić wymóg ustawy, ale pozostałe elementy ubioru są na tyle ograniczone, jeśli chodzi o formę i kolory, że nie pozwalają na nadmierną manifestację konsumpcyjnego stylu, czyli na przykład prezentowania na lekcjach stringów lub kolczyków w pępku przez dziewczęta. W ten sposób młodzież ma jasno pokazane, jakie obowiązują reguły bez wplątywania jej w całą awanturę, która w istocie dotyczy polityki a nie młodzieży.

Dawne funkcje tarczy przejęły dziś emblematy czy loga z jednej strony oraz identyfikatory z drugiej strony. Emblemat jest częścią wykonywanych na zamówienie strojów, najczęściej kamizelek. Identyfikator symbolizuje jak dla mnie raczej urzędniczy chłód niż ciepłą atmosferę w szkole, ale takie są czasy. To moim zdaniem symptomatyczna zmiana, jeśli chodzi o porównanie dawnej i dzisiejszej szkoły. W niedalekiej przyszłości dojdą zapewne identyfikatory elektroniczne, a odpowiednie systemy będą kontrolować i rejestrować położenie każdego ucznia w trakcie całego pobytu w szkole.

Wnioski

Wydaje się, że tak jak kiedyś, dzieci zaczynające szkołę biorą większość reguł za dobrą monetę, a w miarę dorastania stają się coraz bardziej zbuntowaną młodzieżą – nihil novi. Młodzież stara się więc łamać reguły na tyle, na ile tylko jest to możliwe, przy czym od konstrukcji indywidualnego osobnika zależy, w którym momencie tego buntu się on zatrzyma. Od dorosłych zależy natomiast, w którym punkcie ustawią ograniczenia – nie powinny być one zbyt restrykcyjne ani zbyt tolerancyjne – na tym chyba polega niełatwa sztuka wychowania. Doprowadzenie naturalnego etapu łamania reguł do pewnej karykatury nie jest jednak dobre. A takie próby wystąpiły: usuwanie młodzieży trochę na siłę wszelkich ograniczeń (uzasadniając to nieco fałszywie pojmowaną wolnością) oraz wplątywanie młodzieńczego buntu w politykę (manipulacja polegająca na wykorzystaniu sprzeciwu wobec mundurków do wplątania młodzieży do walki z politycznym wrogiem). Tak czy inaczej różnice w sposobach wyrażania buntu w ramach wyglądu są tym, co warto odnotować. W latach 80. buntem było wpięcie opornika w koszulę, zapuszczenie długich włosów przez chłopaka czy założenie kolorowych pończoch przez dziewczynę. Bunt polegający na przyjęciu punkowej stylistyki (irokez, agrafki, żyletki, ćwieki) był w tamtym czasie już raczej poza przyjętą granicą tolerancji – takie indywidualności częściej widywało się poza szkołą niż w szkole. Mimo nierzadko szlachetnych pobudek punkowego buntu, bywało, że kończył się on kiepsko. Dzisiaj wyrazem nieco zbuntowanej indywidualności są tatuaże i piercing, czy wyzywająco odsłonięta bielizna u dziewcząt. Trudno jednak dopatrzeć się w wyglądzie poważniejszego buntu – dżinsy z estetycznymi fabrycznie wykonanymi dziurami kupuje się drożej niż „normalne”. Jak się wydaje, dziś młodzież nie manifestuje tak jaskrawo przynależności do subkultur, ograniczając się do stylizacji akceptowanej w ramach stylu konsumpcyjnego. Wydaje się, że młodzież wybiera wygodę i jest zdominowana przez pragnienie nieskrępowanej konsumpcji dóbr, których w niejakiej obfitości zaznaje dopiero obecne pokolenie młodzieży. Młodzież lat 80. czynnie lub biernie dawała odpór komunizmowi, lata 90. to dla młodzieży frustracja spowodowana koniecznością nie kończącego się „zaciskania pasa” i emocjonalnym porzuceniem przez harujących na kilku etatach rodziców. Dopiero teraz wyposzczone społeczeństwo ma szansę trochę nacieszyć się konsumpcją, w czym bez oporów uczestniczą młodzi ludzie, kanalizując przy tym potrzebę buntu dość bezpiecznie – zgodnie z bieżącymi „zamówieniami” polityków czy szerzej – zgodnie z poprawnością polityczną (political corectness).