5 kwietnia 2008

Szkoła dawniej i dziś (1) – powierzchowność

W Gazecie Wyborczej 31.03.08 ukazał się reportaż porównujący szkołę z lat 80. ze szkołą dzisiejszą. Zadania podjęli się dwaj redaktorzy, którzy przez tydzień chodzili do I klasy pewnego gimnazjum w okolicach Gdańska i doświadczenie to skonfrontowali ze swoimi wspomnieniami. Ten reportaż to dla mnie inspiracja i okazja do odświeżenia własnych wspomnień. Na dzisiejszą szkolną rzeczywistość nie mam już bezpośredniego spojrzenia, ale nie brakuje informacji od znajomych tak czy inaczej związanych z edukacją szkolną oraz doniesień medialnych. Moje własne szkolne czasy przesłania już lekka mgiełka niepamięci. Jednak pokusa oddania się nostalgii jest zbyt silna, by się jej oprzeć. Gdyby ktoś chciał zarzucić mi błędy czy przeoczenia, wystarczy napisać... Szczególnie miłe byłoby dzielenie się własnymi wspomnieniami ze szkolnych lat dekady 1980-89. Oczywiście różnice we wspomnieniach są możliwe a wręcz naturalne, niniejszy blog nie jest wszak rozprawą naukową.

Założenia

Dzisiejsza I klasa gimnazjum następuje po VI klasie szkoły podstawowej. Dzieci zaczynające gimnazjum mają więc 13 lat. Odpowiada to VII klasie szkoły podstawowej przed reformą. Obaj redaktorzy „Wyborczej” porównują dzisiejsze gimnazjum ze szkołą wczesnych lat 80. a dokładniej: jeden z nich chodził do VII klasy w 1978, a drugi – w 1983. Mi jako punkt odniesienia posłuży szkoła lat 80. czyli bardzo już późnego PRL-u, którą trochę pamiętam. Odnajdywanie wspomnień i przy okazji szukanie różnic między okresami historycznymi jest samo w sobie ciekawe i zabawne, obawiam się tylko, żeby nie popaść w manierę idealizowania własnego dzieciństwa oraz sakramentalnego „ta dzisiejsza młodzież...” itd. Prawdopodobnie ten schemat od niepamiętnych czasów powtarza się z pokolenia na pokolenie, o czym świadczy papirus datowany na ok. 2500 r. p.n.e., w którym jakiś skryba zapisał narzekania, że świat idzie ku gorszemu, młodzież nie szanuje starszych, co przecież kiedyś było nie do pomyślenia. Tymczasem wszystko wskazuje na to, że główne schematy postępowania, w tym relacje międzypokoleniowe, są w toku dziejów tak niezmienne jak sami ludzie i ich wrodzone skłonności, a jedynie zmienia się punkt widzenia wraz z wiekiem jednostki. Będę więc przynajmniej starał się, aby wychwycić prawdziwe różnice, a nie wydumane, wynikające ze stosowania różnych perspektyw związanych z określonym etapem życia. Analiza dawnej i dzisiejszej szkolnej rzeczywistości ze względu na obszerność będzie podzielona na kilka wpisów.

Fartuszki – mundurki szkolne późnego PRL-u


Fragment zdjęcia klasowego, dzieci w fartuszkach szkolnych.

Jeszcze na początku dekady lat 80. obowiązywały w szkołach podstawowych charakterystyczne mundurki nazywane raczej fartuszkami a w szkołach średnich tradycyjne mundurki, ale obowiązek ich noszenia stopniowo zanikał w wyniku kryzysu i trudności w zaopatrzeniu, jak podaje Wikipedia. Istotnie – w sklepach brakowało wszystkiego. Ja w wyniku zmian miejsca zamieszkania zmieniałem też szkoły. W mojej pierwszej szkole obowiązywały granatowe fartuszki, a w kolejnych szkołach ubiór w zasadzie nie podlegał już regulacjom. Z tej to przyczyny szkolne fartuszki kojarzą mi się głównie z wczesnym dzieciństwem. Nie mniej wg Wikipedii w niektórych szkołach fartuszki funkcjonowały do końca lat 80. (autorzy hasła Mundurek szkolny nie podali jednak jak liczne miałyby być te szkoły). Dziś dowiaduję się, że mundurki szkolne obowiązywały na polskich terenach od zamierzchłych czasów, jeszcze w czasach zaborów, od I klasy szkoły podstawowej do matury. PRL po prostu przejął tę tradycję. Wzory mundurków i materiał, z którego były szyte, zmieniały się przez lata, jednak niewiele mi wiadomo o życiu codziennym do lat 80. Przypuszczam, że gdzieś w latach 70. w sklepach pojawiły się znane mi granatowe fartuszki, które wprowadzono we wszystkich szkołach podstawowych. Fartuszki te były zrobione z dwóch warstw dziwnego śliskiego materiału, który – jak się obecnie dowiaduję – nazywa się stilon (czyli włókno syntetyczne) lub non-iron („nonajron”, od tego, że nie wymaga prasowania). Miały kolor niebieski w różnych odcieniach – od niebieskiego do ciemnego granatu, co trochę zaburzało jednolity wizerunek uczniów. Nie było jednak wystających kolorowych elementów ubrania. Fartuszek chłopięcy miał kieszonki na piersi i nosiło się go wpuszczonego w ciemne spodnie ze zwykłego materiału, wersja dziewczęca była dłuższa z kieszonkami z boków. Obie wersje fartuszka miały biały kołnierzyk przypinany, co prawdopodobnie ułatwiało jego czyszczenie. W klasach odpowiadających obecnemu gimnazjum, czyli klasie VII i VIII, szkoły podstawowe realistycznie ograniczały się do stosowania wymogu, aby strój ucznia był granatowy. Tymczasem w szkołach średnich obowiązywały chyba niezmiennie tradycyjne mundurki z normalnego materiału.

A jak to wyglądało z punktu widzenia dzieciaka? Rozpoczęcie nauki w szkole było samo w sobie czymś niezwykle emocjonującym i fakt chodzenia w takim czy innym fartuszku schodził tu na zupełnie daleki plan. Wtedy były ważne pierwsze szkolne sukcesy i porażki, dziewczyna z ławki (w klasach początkowych rozkład uczniów w ławkach na wszystkich lekcjach był stały i zatwierdzony przez nauczyciela, przy czym praktykowano umieszczanie w jednej ławce dziewczynki i chłopca), wariactwa i niegroźne bójki na szkolnym boisku, poznawanie „tajnych” zakamarków szkoły. Fartuszki były w tym wszystkim czymś zupełnie naturalnym a jednocześnie, czymś do czego nie przywiązywało się wagi. Tylko w pamięci moich rodziców pozostanie troska o utrzymanie fartuszka w czystości, całości i jego wymiany wraz ze wzrostem ich pociechy. Myślę jednak, że robienie wielkiego halo o rodzaj materiału i cenę stroju jest stanowczo przesadzone. W czymś – tak czy inaczej – dziecko musi chodzić. Mówienie dziś we wspomnieniach o „znienawidzonych” przez dzieci fartuszkach wydaje mi się „poprawną politycznie” przesadą. Co prawda VII czy VIII klasa oznacza wiek, w którym niewiele trzeba, aby wywołać buntowniczą reakcję, ale jak już wspomniałem w tych klasach zamiast fartuszków czy mundurków stosowano wymóg dotyczący granatowego stroju. Dla mnie tak czy inaczej przygoda z regulaminowym strojem skończyła się na długo przed ewentualnym buntem – już w IV klasie wraz z nową szkołą i czasami kryzysu gospodarczego. Do dziś zresztą nie wiem, który właściwie z tych dwóch faktów był główną przyczyną pożegnania z fartuszkiem w moim przypadku. W każdym razie podobnego pożegnania doświadczyło zapewne całe moje pokolenie w ciągu lat 80., choć jeśli wierzyć Wikipedii, to „w niektórych szkołach podstawowych takie fartuchy funkcjonowały do końca lat 80.”

Tarcza szkolna

Tarcza to był kawałek filcowego materiału z wprasowanym nadrukiem z jakiegoś tworzywa. Na tarczy była zazwyczaj nazwa miasta, numer szkoły, czasem jej patron. Tarcze szkół podstawowych miały kolor niebieski, a szkół średnich – czerwony. Tarcza musiała być przyszyta do mundurka na ramieniu, a w miesiącach zimowych dodatkowa tarcza musiała być umieszczona na kurtce. Tarcze poszczególnych szkół mogły nieznacznie różnić się kształtem. Nie pamiętam już, czy tarcze dostawaliśmy, czy też trzeba było za nie płacić. Moja kształtem była bardzo podobna do tej na obrazku. Jako dzieciaki może nie do końca rozumieliśmy funkcje tarczy oraz jej znaczenie jako symbolu. Jednakże nawet w nas, krnąbrnych dzieciakach, pedagodzy wpoili nieco szacunku dla tarczy. Pamiętam, iż cieszyliśmy się, że mamy coś, co nas wyróżnia od innych szkół, wiedzieliśmy, że tarczy nie należy profanować, a kombinacje typu przypinania tarczy na agrafkę miały posmak czegoś zakazanego (rzeczywiście można było za to dostać karę). Dzisiaj patrzę na to zupełnie inaczej. Nawet jako małym dzieciakom zdarzało nam się kręcić po okolicy, czy oddawać się jakimś łobuzerstwom choćby w drodze ze szkoły do domu. Byliśmy wtedy poza kontrolą rodziców, chcieliśmy się bawić po swojemu, ale jest jasne, że dalece nie rozumieliśmy otaczającego świata. Tarcza pełniła swego rodzaju funkcję kontrolną. Gdy stało się coś złego, każdy dorosły mógł sprawdzić, do jakiej szkoły chodzi delikwent, który zbroił coś poważniejszego. Po zgłoszeniu zajścia w szkole – delikwenta czekały nieprzyjemności proporcjonalne do przewinienia, np. rozmowa z dyrektorem, wezwanie rodziców itp. Było czego się bać, a dorosły wobec niesfornych dzieciaków nie był tak bezradny, jak to może mieć miejsce dziś.

Odznaka „Wzorowy uczeń” była przyznawana „za zasługi”. Osobiście nie dostąpiłem nigdy tego zaszczytu, a sama odznaka wzbudzała we mnie mieszane uczucia, choć pewnie wtedy nie umiałbym precyzyjnie wyjaśnić, dlaczego. Z jednej strony „wzorowi” budzili jakiś podziw, nie żeby bycie wzorowym było obciachem. Z drugiej strony jednak powoli kształtował się we mnie charakter będący mieszanką nonkonformizmu z brakiem zaangażowania w myśl zasady, że „nadgorliwość jest gorsza od faszyzmu”. Nie zazdrościłem więc wzorowym, a moja ocena z zachowania w ciągu szkolnej kariery oscylowała między „poprawnym” a „wyróżniającym”.

Nie wiem, jak to wyglądało u innych, lecz z mojego punktu widzenia tarcze i odznaki zniknęły raz na zawsze razem z fartuszkami, dokładnie w tym samym czasie. Dziś, gdy rozumiem znaczenie symboli w życiu człowieka, a wręcz upatruję w symbolach większego wpływu na życie człowieka niż powszechnie się uważa, myślę, że tarcze szkolne były rzeczą jak najbardziej dobrą. Dla dzieciaka w wieku szkolnym szkoła staje się mikroświatem, częścią życia prawie tak ważną jak życie rodzinne. Należeć do innej szkoły, to należeć do innego świata; przeniesienie do innej szkoły było i chyba nadal jest jedną z dotkliwszych kar i nie chodzi tu wcale o czas dojścia czy dojazdu. Symbole potwierdzają i umacniają więzi międzyludzkie, a co za tym idzie, chęć dbania o wspólne dobro i działania dla wspólnego dobra. W mojej opinii funkcja kontrolna tarczy szkolnej była więc ważnym dodatkiem do podstawowej funkcji jaką było symbolizowanie wspólnoty i umacnianie więzi w ramach tej wspólnoty. Wzorce „wspólnotowe” utrwalone w szkole mogą przydać się przecież jak najbardziej w tzw. społeczeństwie obywatelskim. Do tworzenia społeczeństwa obywatelskiego jesteśmy wciąż namawiani przez polityków, a tymczasem naszemu narodowi cały czas jest do niego daleko w przeciwieństwie do innych krajów.

Tornister, torba na ramię


Dziewczynka z tornistrem, Katowice, 01.09.1985 (zdjęcie za uprzejmą zgodą: alexi78.blog.onet.pl)

Tornister z materiału przypominającego skórę był nieodłączną częścią wyposażenia małego ucznia w PRL-u. Mieściły się w nim w dwóch rządkach książki i zeszyty szkolne, obowiązkowy dzienniczek ucznia, piórnik no i kanapki do zjedzenia na przerwie. Czasem słyszało się narzekania, że dzieci nie powinny być zmuszane do noszenia ciężkich tornistrów, że szkodzi to rosnącemu i kształtującemu się organizmowi, ale książek i tak było coraz więcej i grubszych. Propagowano wtedy takie plastikowe pomarańczowe elementy odblaskowe przyczepiane do tornistra, też taki miałem. Rzecz jasna praktyczne znaczenie odblaski miały dla dzieci, których droga do szkoły czy przystanku przebiegała poboczem drogi. W starszych klasach nosiło się torby na ramię i wtedy pokazanie się z tornistrem byłoby raczej obciachem (w klasach I-III tornistry nosili wszyscy, chyba właśnie ze względów zdrowotnych). Ja z torbą na ramię zacząłem chodzić od IV klasy. Wiele lat później przyszła obowiązująca do dziś moda na noszenie ekwipunku na plecach przez cały okres szkolny, ale tornistry stały się bardziej kolorowe i fantazyjne, a w starszych klasach ich rolę przejmują rozmaite plecaki często dodatkowo ozdabiane przez młodzież. Plecaki już nie wyróżniają ucznia z miejskiego otoczenia, w którym stały się one modne i rozpowszechnione. Epoka toreb na ramię generalnie nie wyszła na zdrowie mojej generacji i zapewne przyczyną niejednej skoliozy było jednostronne obciążanie wątłych jeszcze kręgosłupów ciężkimi od książek torbami.

Ale może chwilowo wystarczy tej powagi. Tornistry czy torby oprócz swojej podstawowej funkcji pełniły mnóstwo funkcji dodatkowych, których nie mógłby wymyślić nieopierzony pierwszoklasista albo stary zgred. Zacznijmy od rzucania torbami. Wypełniona książkami torba zapewnia niezbędną bezwładność aby efektownym łukiem umieścić ją w pobliżu swojej ławki bez wchodzenia do klasy, prosto z drzwi, oszczędzając przy tym czas przerwy, a ile przy tym frajdy! Jeśli klasa była zamknięta, to torbę zostawiało się pod ścianą. Mogła ona przy tym pełnić funkcję świetnego siedziska, pozwalającego w czasie przerwy wygodnie przejrzeć notatki, czy wręcz nauczyć się zadanej lekcji przed spodziewaną kartkówką. Aktualnemu wrogowi można było torbę schować. Wyjątkowo perfidne było np. wrzucenie torby chłopaka do „babskiej” toalety. Wejście tam po nią nie wchodziło w grę – byłaby to bowiem długo wypominania plama na honorze. Jeśli dodatkowo potraktowany w ten sposób wróg był zbyt nieśmiały, żeby poprosić o podanie torby koleżankę, to miał niemały problem. Torby koleżanek były z kolei wykorzystywane do specyficznych żartów polegających na podrzuceniu im jakiegoś obrzydlistwa np. żaby albo zdechłego szczura. W torbie też przemycało się do szkoły różne fajne rzeczy, którymi można było się potem popisywać. Ile radości dawały wtedy zwykłe odpustowe kapiszony (używane raczej poza szkołą, o ile pamiętam). Większą siłę rażenia (słuchu) miały oczywiście korki, ale tu nieoczekiwany splot okoliczności mógł spowodować poważne problemy małego pirotechnika. Przypomnijmy mianowicie zwyczaj efektownych rzutów torbą do ławki, a teraz wróćmy do niezwykle wartościowego przedmiotu eksperymentów czy ewentualnej wymiany, jakim jest paczka korków tkwiąca w torbie... Jeden kolega w ten sposób stracił nie tylko korki, ale i torbę, książki, zeszyty no i opinię wyróżniającego ucznia. Tylko staraniom wpływowych rodziców zawdzięczał, że nie został przeniesiony do innej szkoły...

Worek i buty na zmianę

Do stałego wizerunku ucznia idącego do szkoły należał, oprócz tornistra na plecach, worek z materiału ściągany sznureczkiem na obuwie zmienne. Dokładnie nie pamiętam, ale worków raczej nie było w sprzedaży; chyba zwykle nasze worki szyły własnoręcznie mamy, babcie czy ciocie. Zostawienie dzieciaków z workami na chwilę bez opieki owocowało zaraz bitwami na te worki... Zwykle na dolnym poziomie szkoły (w piwnicach) było duże pomieszczenie z szatniami. Pomieszczenie było podzielone kratami tworzącymi boksy, każda klasa miała swój, otwierany i zamykany przez woźną i w nim zmieniało się obuwie a w zimie zostawiało się kurtkę. Co do rodzaju obuwia, to przeglądając Internet, widzę, że do lat 70. nosiło się kapcie na zmianę, zaś częstym wspomnieniem z przełomu lat 70. i 80. jest obuwie zmienne zwane pepegami, czeszkami i juniorkami. Juniorki są wspominane bez sentymentu jako niewygodne (twarde podeszwy) i brzydkie. We wspomnianym na wstępie reportażu dziennikarze piszą o juniorkach z emfazą: „To były najbrzydsze buty świata!”. Ja pamiętam z pierwszej szkoły, że na zmianę zakładało się proste obuwie sportowe typu tenisówek z jakąś gumką zamiast sznurowadeł (pepegi?). Osobne zwykłe tenisówki trzeba było mieć oczywiście na wf.

Nie przypominam sobie noszenia worków w starszych klasach, zatem od IV klasy obuwie na zmianę dla wygody nosiłem w torbie razem z książkami. Pamiętam też pewien problem, który zrodził się w starszych klasach: do tego stopnia przyzwyczaiłem się do wygody tzw. adidasów, że chodziłem w nich zawsze poza miesiącami zimowymi podobnie jak wielu kolegów. Oczywiście nie chodzi tu o firmowe Adidasy. Adidasy to była wówczas pospolita nazwa butów sportowych, a prawdziwych Adidasów, Nike’ów itp. raczej nikt nie widywał. W zimie chodziło się dość powszechnie w słynnych Relaksach, które ja również uwielbiałem. A w czym problem? Otóż na skutek mody na chodzenie w butach sportowych zarówno buty właściwe jak i na zmianę do szkoły upodobniły się do siebie do tego stopnia, że zaczęły się nie kończące podchody z woźnymi, które starały się jakoś nas kontrolować, czy faktycznie zmieniamy buty. Pamiętam pokazywanie podeszwy na żądanie woźnej itp., a za złapanie na niezmienionych butach groziło oberwanie szmatą, co nie było zbyt przyjemne... Wiem, że w wielu szkołach zmiana obuwia była wymagana niezmiennie przez cały okres szkolny, aż do matury, co więcej obowiązek ten funkcjonuje w wielu szkołach nieprzerwanie do dziś. U mnie jednak w raz z kolejną zmianą podstawówki obowiązek zmiany obuwia zniknął, a w ogólniaku też tego obowiązku już nie było.

Wrócę jeszcze na chwilę do butów Relaks. Internetowe Muzeum Polski Ludowej podaje, że były one produkowane od 1979 r. Ja posiadaczem pierwszych Relaksów stałem się ok. 1983. Był to pewien sukces, gdyż wtedy, żeby cokolwiek dostać, trzeba było mieć farta, znajomości albo zwyczajnie wystać to w kolejce. Wcześniej tylko z daleka podziwiałem u szczęśliwców ten piękny napis. O ile pamiętam, przy intensywnym użytkowaniu były to buty na jeden sezon, nie należy też zapominać o tym, że dzieciak rośnie (biedni rodzice...) W każdym razie uwielbiałem te buty za wygodną miękką podeszwę, spory stopień nieprzemakalności oraz widoczny na zdjęciu ściągacz, który po wpuszczeniu spodni w buty (tak się chodziło) sprawiał, że przy zimowych szaleństwach śnieg nie wpadał do butów. Dla niektórych miał też znaczenie śliczny napis i żywe kolory. Jednak to dziecinna kolorystyka i kształt jak z kombinezonu kosmicznego sprawił, że w końcu z żalem musiałem pożegnać się z Relaksami.

Problem jednolitego stroju

Czas przenieść się w teraźniejszość, z żalem porzucam więc chwilowo nostalgiczne wspomnienia. Zajmę się tu problemem tzw. jednolitego stroju. Na świecie ścierają się obecnie 2 poglądy: według jednego najlepsza dla młodego człowieka jest możliwość niczym nieskrępowanej ekspresji, wyrażania swojej osobowości i manifestowania indywidualizmu, także poprzez pełną dowolność w ubieraniu się. Modyfikacje tego poglądu zakładają wprowadzenie szkolnego regulaminu dotyczącego ubierania się, który może np. zakazać dziewczętom odsłaniania pępków a chłopcom chodzenia w naciągniętych na głowę kapturach. Drugi pogląd zakłada, że jednolity strój spełnia pozytywną rolę wychowawczą, powstrzymując choć trochę ekspansję konsumpcyjnego stylu życia i tzw. szpanowanie ciuchami czy negatywne zjawisko wykluczania ze społeczności z powodu noszenia niemodnych ubrań. Mundurek wg tego poglądu może też stać się elementem budowania wspólnoty i prestiżu przez szkołę (ang. team spirit). Jest jeszcze trzecie stanowisko zmierzające do wprowadzenia marynarskich mundurków w japońskim stylu wśród naszych uczennic... cóż, tym poglądem nie będę się tu zajmował ;) Rozsądna dyskusja powinna zmierzać do szczegółowego rozważenia plusów i minusów obu rozwiązań oraz wziąć pod uwagę doświadczenia innych krajów i aktualne trendy. Niestety temat jest zbyt często traktowany nadmiernie emocjonalnie, nawet neutralna w założeniu Wikipedia, relacjonuje dyskusję o mundurkach jednostronnie, podając wyłącznie stanowisko negatywne.

W niektórych krajach mundurki wprowadza się głównie w szkołach średnich (Japonia) a w innych głównie w szkołach podstawowych (Wielka Brytania). Co ciekawe w wielu krajach mundurki są bardziej oficjalne i ściślej przestrzegane w szkołach prywatnych niż w szkołach publicznych (USA, Australia). W Niemczech mundurki szkolne są praktycznie nieznane, co wynika zapewne z historii tego kraju i ciągle żywych demonów nazizmu, skojarzeń z Hitlerjugend. W Polsce temat warty jest dyskusji, jednak z pewnych przyczyn debata na ten temat została w dużej mierze zniszczona. Obwiniam tu obie strony politycznego sporu oraz media, które uczyniły sobie sport z atakowania każdego pomysłu władzy w poprzedniej kadencji Sejmu z całkowitym pominięciem zdrowego rozsądku po to, aby wykorzystać każdą możliwą okazję do prowadzenia bezwzględnej walki politycznej. Ofiarą tych praktyk stał się też pomysł wprowadzenia mundurków. Minister Giertych był rzeczywiście nie najlepszą osobą do realizacji nowych pomysłów w edukacji, a jego umieszczenie w rządzie było bardziej koniecznością polityczną (tworzenie koalicji), niż czyjąkolwiek intencją. Efektem wojny mediów z Giertychem było zbyt pośpieszne wprowadzenie prawnego wymogu stosowania jednolitego stroju w szkołach bez należytej debaty. Z drugiej strony media utrwaliły w świadomości społecznej wiele powtarzanych do dziś zupełnie absurdalnych argumentów przeciwko mundurkom, które to argumenty były prezentowane tylko celem retorycznego pogrążenia wroga (jestem przekonany, iż nasi dyspozycyjni dziennikarze tak samo wynajdowaliby argumenty za mundurkami, gdyby akurat tego wymagała polityka).

Jak wygląda krajobraz po bitwie? Ludziom wmówiono, że mundurki to komunistyczny wynalazek, którego wszyscy nienawidzili i dlatego są złe. Często jednym tchem wymienia się zgrzebne fartuszki i juniorki jako relikty PRL-u, które rzekomo usiłują teraz przywrócić wrogowie wolności. Minister Giertych w poczuciu swojej misji przeforsował ustawę o jednolitym stroju przedwcześnie, przedstawiciele PiS-u, mając świadomość obiektywnych ograniczeń, zatwierdzili ustawę w wersji złagodzonej, a media nastawiły społeczeństwo przeciwko tej idei i wyszło to, co wyszło. Obecnie obowiązek ten dotyczy szkół podstawowych i gimnazjów, licea mogą wprowadzać jednolity strój opcjonalnie. Większość szkół oportunistycznie wprowadziła jednolity strój w wersji minimalistycznej jako kamizelki z emblematem szkoły. Jak relacjonują reporterzy Wyborczej, takie kamizelki nie ukrywają znajdujących się pod nimi krzykliwych strojów, a uczniowie zdejmują je nawet na przerwach. Wprowadzając jednolity strój bez zrozumienia idei i bez przekonania, szkoły wykonują pracę antypedagogiczną, wpajając dzieciom przekonanie, że nie są ważne zasady, liczy się tylko oportunizm i cwaniactwo. Młodzież widząc u dorosłych brak konsekwencji – z jednej strony nakaz ubierania się jednolicie, a z drugiej kiepsko skrywaną (lub nie skrywaną) niechęć do tego rozwiązania – nabiera do nich pogardy i szuka autorytetów gdzie indziej, często niezbyt szczęśliwie. Nabiera też przekonania, co do słuszności wyboru konsumpcyjnego stylu życia, który to wybór zawsze jest łatwy i przyjemny. Przełamanie tego stylu wymaga pracy nad sobą i wysiłku, ale do tego szkoła taką realizacją obowiązku jednolitego stroju młodzieży nie zachęca.

Dobre szkoły starają się elastycznie dostosowywać do istniejących warunków tak, aby jak najmniej ucierpiała w tym wszystkim ich misja. Zamiast skupiać się na byle jakim wprowadzeniu minimalistycznych „mundurków”, co – jak wyżej wykazałem – przynosi więcej szkody niż pożytku, szkoły takie wprowadzają precyzyjny i ściśle przestrzegany regulamin dotyczący ubioru. Jeden element ubioru z emblematem (logo) szkoły jest ujednolicony, aby spełnić wymóg ustawy, ale pozostałe elementy ubioru są na tyle ograniczone, jeśli chodzi o formę i kolory, że nie pozwalają na nadmierną manifestację konsumpcyjnego stylu, czyli na przykład prezentowania na lekcjach stringów lub kolczyków w pępku przez dziewczęta. W ten sposób młodzież ma jasno pokazane, jakie obowiązują reguły bez wplątywania jej w całą awanturę, która w istocie dotyczy polityki a nie młodzieży.

Dawne funkcje tarczy przejęły dziś emblematy czy loga z jednej strony oraz identyfikatory z drugiej strony. Emblemat jest częścią wykonywanych na zamówienie strojów, najczęściej kamizelek. Identyfikator symbolizuje jak dla mnie raczej urzędniczy chłód niż ciepłą atmosferę w szkole, ale takie są czasy. To moim zdaniem symptomatyczna zmiana, jeśli chodzi o porównanie dawnej i dzisiejszej szkoły. W niedalekiej przyszłości dojdą zapewne identyfikatory elektroniczne, a odpowiednie systemy będą kontrolować i rejestrować położenie każdego ucznia w trakcie całego pobytu w szkole.

Wnioski

Wydaje się, że tak jak kiedyś, dzieci zaczynające szkołę biorą większość reguł za dobrą monetę, a w miarę dorastania stają się coraz bardziej zbuntowaną młodzieżą – nihil novi. Młodzież stara się więc łamać reguły na tyle, na ile tylko jest to możliwe, przy czym od konstrukcji indywidualnego osobnika zależy, w którym momencie tego buntu się on zatrzyma. Od dorosłych zależy natomiast, w którym punkcie ustawią ograniczenia – nie powinny być one zbyt restrykcyjne ani zbyt tolerancyjne – na tym chyba polega niełatwa sztuka wychowania. Doprowadzenie naturalnego etapu łamania reguł do pewnej karykatury nie jest jednak dobre. A takie próby wystąpiły: usuwanie młodzieży trochę na siłę wszelkich ograniczeń (uzasadniając to nieco fałszywie pojmowaną wolnością) oraz wplątywanie młodzieńczego buntu w politykę (manipulacja polegająca na wykorzystaniu sprzeciwu wobec mundurków do wplątania młodzieży do walki z politycznym wrogiem). Tak czy inaczej różnice w sposobach wyrażania buntu w ramach wyglądu są tym, co warto odnotować. W latach 80. buntem było wpięcie opornika w koszulę, zapuszczenie długich włosów przez chłopaka czy założenie kolorowych pończoch przez dziewczynę. Bunt polegający na przyjęciu punkowej stylistyki (irokez, agrafki, żyletki, ćwieki) był w tamtym czasie już raczej poza przyjętą granicą tolerancji – takie indywidualności częściej widywało się poza szkołą niż w szkole. Mimo nierzadko szlachetnych pobudek punkowego buntu, bywało, że kończył się on kiepsko. Dzisiaj wyrazem nieco zbuntowanej indywidualności są tatuaże i piercing, czy wyzywająco odsłonięta bielizna u dziewcząt. Trudno jednak dopatrzeć się w wyglądzie poważniejszego buntu – dżinsy z estetycznymi fabrycznie wykonanymi dziurami kupuje się drożej niż „normalne”. Jak się wydaje, dziś młodzież nie manifestuje tak jaskrawo przynależności do subkultur, ograniczając się do stylizacji akceptowanej w ramach stylu konsumpcyjnego. Wydaje się, że młodzież wybiera wygodę i jest zdominowana przez pragnienie nieskrępowanej konsumpcji dóbr, których w niejakiej obfitości zaznaje dopiero obecne pokolenie młodzieży. Młodzież lat 80. czynnie lub biernie dawała odpór komunizmowi, lata 90. to dla młodzieży frustracja spowodowana koniecznością nie kończącego się „zaciskania pasa” i emocjonalnym porzuceniem przez harujących na kilku etatach rodziców. Dopiero teraz wyposzczone społeczeństwo ma szansę trochę nacieszyć się konsumpcją, w czym bez oporów uczestniczą młodzi ludzie, kanalizując przy tym potrzebę buntu dość bezpiecznie – zgodnie z bieżącymi „zamówieniami” polityków czy szerzej – zgodnie z poprawnością polityczną (political corectness).

7 komentarzy:

Anonimowy pisze...

Wpis bardzo mi się podoba... zastosowanie zdjęcia też. Pozdrawiam
lexi

Anonimowy pisze...

Ja pamiętam że też musiałem mieć granatowe spodnie z rozporkiem zapinanym za pomocą przyszywanych czarnych gzików,pierwszy raz po apelu na podwórku szkolnym przy mamie musiałem ściągnąć sobie majtki.

Unknown pisze...

To jest moje dziecinstwo opisane we Wroclawiu.
Czy my przypadkiem nie chodzilismy razem do szkoly?
Ewa Urbanczyk

Unknown pisze...

skąd jest to zdjęcie w mundurkach ?

Unknown pisze...
Ten komentarz został usunięty przez autora.
Anonimowy pisze...

Na zdjęciu w mundurkach jest moja siostra:) To klasa z już nie istniejącej SP nr 2 w Ustce, rocznik 1972.

agnieszka cz pisze...

A czy widzieliście już ten film https://cyfrowa.tvp.pl/video/wyklady-i-szkolenia,elipsa-i-hiperbola,59549518 ? Jestem pewna, że wam się spodoba